W trakcie odwyku = brak internetu

Opuscilismy juz Redfern na rzecz centrum. Wszedzie blizej, zapomnialam jak wyglada autobus od srodka, pod domem mamy dwie idealne kawiarnie. Jak wyjezdzalam mowilam, ze chce znalesc kafejke jak w “Przyjaciolach” – mala, z kanapa, przyjazny klimat, taka zeby chcialo sie tam siedziec. Obecnie mam takie dwie i to przy wyjsciu z mojego budynku. O Pablo’s Vice juz pisalam. Druga jest otwarta od 18 i jest najlepsza. Wygodne kanapy, sympatyczni ludzie i az sie prosi zeby przesiedziec tam z laptopem pol wieczora. Z tym, ze jeszcze nie mam internetu…

Co do tego to jest ciezko…na poczatku czulam sie jak na odwyku. To juz 3 tygodnie… A nadal boli…

Co do mieszkania to najlepszy jest dach. Budynek ma 17 pieter, a na dachu ma powierzchnie przystosowana do grillowania. Widac z niego cale miasto, Opere i Harbor Bridge. Wieczorem mozna zlapac butelke wina i siedziec tam…z luneta, ktora dostalam na urodziny. Coz moge powiedzie…mieszkancy sasiednich budynkow nie maja przede mna wielu tajemnic…

Poszukiwania mieszkania / Wyścig szczurów

Po 6 miesiącach w Redfern postanowiliśmy się przeprowadzić. Gdzieś bliżej, taniej, lepiej, mamy kilka różnych kryteriów. Wypowiedzieliśmy umowę, przeprowadzili już nawet inspekcje w oddawanym mieszkaniu, zaprosili nowych potencjalnych lokatorów na oglądanie, a my nie mamy nowego.

Okazuje się, że poszukiwanie mieszkania w Sydney to koszmar. Każdym mieszkaniem zajmuje się agencja, która ma poszukujących mieszkań głęboko. W sprawie kolejnego lokalu trzeba dzwonić i dopytywać się, kiedy będzie inspekcja. Zdarza się, że nie wiedzą i proszą o numer telefonu, po czym nigdy nie oddzwaniają, a jak dzwonisz następnego dnia rano to okazuje się że jest już po inspekcji.

Ale prawdziwe zło zaczyna się w chwili wejścia do lokalu. Zazwyczaj czeka około 20 osób i robi się mała kolejka. Wszyscy zainteresowani biorą aplikacje i zaczyna się bieg do agencji, żeby ją złożyć i móc pierwszemu wpłacić depozyt. W tym przypadku jest całkiem uczciwie bo silniejszy/szybszy wygrywa.

Ale reguły się zmieniają…obecnie większość agencji “kolekcjonuje” aplikacje, zaznaczam że na każde mieszkanie przypada ich około 50, po czym wybierają sobie osobę, która wygrała mieszkanie.

Szansa że wybiorą nas jest niewielka, zwłaszcza że T nie ma prawa jazdy, a to jakieś 30 punktów ze 100, które trzeba zebrać.

Staramy się patrzeć w przyszłość optymistycznie, w końcu już kilka osób mieszkało u nas, więc mam nadzieję, że w razie kryzysu ktoś nas przygarnie…

Rozbijam się autem po mieście

Prowadzę samochód z kierownicą po prawej stronie, gałką zmiany biegów po lewej, drążkiem świateł (jak to zwał tak zwał) po prawej, jeżdżę lewą stroną ulicy i coraz rzadziej panikuję na rondach. Nadal chcąc włączyć kierunkowskaz zarzucam wycieraczki, ale co tam, jeżdżę! A skoro mogę to zaliczyłam w jeden weekend Manly, Blue Mountines i Palm Beach, bo mogę, bo jeżdżę.

2008!

Pierwsza myśl po przebudzeniu się w sylwestrowy poranek to na którą plażę się wybrać, czyli niepoprawna.

Przygotowania też dość nietypowe, bo do popołudnia a nie wieczoru, klapki zamiast szpilek i ręcznik a nie płaszcz. Ostatecznie sylwestrowy był u mnie złoty makijaż i ułożone włosy a u T nie było niczego.

Na schodach w oznaczonym punkcie czekaliśmy z T już o 2, reszta zjawiła się ok 3. Jakoże sylwester to dzień radości i zabawy, skierowaliśmy kroki do Bottle Shopu celem zakupienia Absoluta Citron i coli. Po pierwszym, rodzinnym rozlaniu zrobiło się uroczyście i noworocznie.

Naokoło Harbor Bridge i Opery blokady, balustrady, policja (bardzo pomocna i pokojowa) i kontrola, bo wprowadzono zakaz wnoszenia szklanych butelek i ograniczenie litrów alkoholu. Ponieważ nasza lodówka zawierała dosyć pokaźną jego dawkę, postanowiliśmy dołączyć do znajomych na malutkiej plaży po drugiej stronie mostu.

Złapaliśmy ferry z otwartym górnym pokładem i zgodnie ustaliliśmy że musimy usiąść na górze. W ten sposób wszystkie straciłyśmy ten czas poświęcony na ułożenie włosów.

Plaża była pełna ludzi, ale udało nam się znaleźć miejsce po drzewem przy samej wodzie. Mieliśmy idealny widok na Harbor Bridge i Operę, uniknęliśmy poparzeń, zachowaliśmy siły i mogliśmy spokojnie pić.

Polskim akcentem była kiełbasa.

O północy fajerwerki za $8.000.000. Tak nas zatkało że zapomnieliśmy o odliczaniu. Widok był idealny. Wrażenia niezapomniane.

W międzyczasie K stanęła na ostrygę i rozcięła stopę, panowie z pogotowio-ochrony zajęli się nią na 5+ włącznie z torebką na nogę, biegaliśmy w wodzie, tańczyliśmy w wodzie, pływaliśmy i dostaliśmy fluroescencyjne światełka na nasze drzewo.

Około 1 przenieśliśmy się na domówkę, z tym że impreza była a tarasie, było gorąco, a jak ktoś zasął na zewnątrze to ewentualnie się dotlenił.

Następnego dnia pojechaliśmy na klif żeby przy zachodzie słońca dochodzić do siebie. To chyba zrekompensowało mi brak śniegu.

Idealne na kawę

Mam wyjątkową słabość do małych, nietypowych miejsc, gdzie mogę wypić kawę.

W Warszawie kawa kojarzyła mi się ze spotkaniem ze znajomym, przerwą w zajęciach połączoną z silną potrzebą pobudzenia mnie czymkolwiek oraz z mocnym mało wyjątkowym napojem własnej produkcji, tworzonym przy czytaniu tych wszystkich poruszających kodeksów, aktów i komentarzy.

W Sydney zaczęłam cieszyć się dobrą, skomplikowaną kawą. Z początku podśmiewałam się z tych wszystkich sposobów i wprost wymogów jej przygotowywania. Do tej pory nie łapię czemu dziewczyny koniecznie chcą chude mleko do kawy…nie wydaje mi się, żeby zwykłe wpłynęło negatywnie na ich figury…sojowe zmienia nieco smak, ale przecież w kawie chodzi o kawę, a nie o dodatki.

Obecnie potrafię rozkoszować się moją Moca z jednym cukrem i potrafię ją docenić. Wiem jaka jest dobra, jaka nie do końca, a na pewno jaka powinna być moja. Ale nic nie zastąpi kawy w odpowiednim miejscu. Najlepiej żeby było małe, z kilkoma stolikami, ze specyficznym wystrojem. Takie, żebym chciała się w nim na chwile zgubić, poczytać, pomyśleć. Mam wyjątkową słabość do takich miejsc.

Jakiś czas temu znalazłam Pablo’s Vice”. To mała kawiarnia na tyłach Oxford St, w okolicach Taylor Square. W środku nie ma szans usiąść, chyba że pada i zamówiło się jedzenie, przy czym nie da rady zjeść na zewnątrz. Mają tam jeden stół, do którego przechodzi się przez kuchnię. Kuchnią jest blat. Wszystko toczy się na zewnątrz. Ladą jest parapet okna, jedynego w lokalu, a salą kilka małych stolików i taboretów przed oknem. Kluczowa jest czerwona ściana i poczucie, że jesteś w odpowiednim miejscu. W sumie ma się bardziej wrażenie, że wpadło się do kogoś na kawę, do kogoś kto potrafi ją zrobić. Siedzieliśmy tam z T z godzinę, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym i nie chciało nam się iść dalej.

Niesmowite, jak miejsce potrafi motywować do czynności całkowicie z nim nie związanych.

Pablo's Vice