Mam wyjątkową słabość do małych, nietypowych miejsc, gdzie mogę wypić kawę.
W Warszawie kawa kojarzyła mi się ze spotkaniem ze znajomym, przerwą w zajęciach połączoną z silną potrzebą pobudzenia mnie czymkolwiek oraz z mocnym mało wyjątkowym napojem własnej produkcji, tworzonym przy czytaniu tych wszystkich poruszających kodeksów, aktów i komentarzy.
W Sydney zaczęłam cieszyć się dobrą, skomplikowaną kawą. Z początku podśmiewałam się z tych wszystkich sposobów i wprost wymogów jej przygotowywania. Do tej pory nie łapię czemu dziewczyny koniecznie chcą chude mleko do kawy…nie wydaje mi się, żeby zwykłe wpłynęło negatywnie na ich figury…sojowe zmienia nieco smak, ale przecież w kawie chodzi o kawę, a nie o dodatki.
Obecnie potrafię rozkoszować się moją Moca z jednym cukrem i potrafię ją docenić. Wiem jaka jest dobra, jaka nie do końca, a na pewno jaka powinna być moja. Ale nic nie zastąpi kawy w odpowiednim miejscu. Najlepiej żeby było małe, z kilkoma stolikami, ze specyficznym wystrojem. Takie, żebym chciała się w nim na chwile zgubić, poczytać, pomyśleć. Mam wyjątkową słabość do takich miejsc.
Jakiś czas temu znalazłam Pablo’s Vice”. To mała kawiarnia na tyłach Oxford St, w okolicach Taylor Square. W środku nie ma szans usiąść, chyba że pada i zamówiło się jedzenie, przy czym nie da rady zjeść na zewnątrz. Mają tam jeden stół, do którego przechodzi się przez kuchnię. Kuchnią jest blat. Wszystko toczy się na zewnątrz. Ladą jest parapet okna, jedynego w lokalu, a salą kilka małych stolików i taboretów przed oknem. Kluczowa jest czerwona ściana i poczucie, że jesteś w odpowiednim miejscu. W sumie ma się bardziej wrażenie, że wpadło się do kogoś na kawę, do kogoś kto potrafi ją zrobić. Siedzieliśmy tam z T z godzinę, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym i nie chciało nam się iść dalej.
Niesmowite, jak miejsce potrafi motywować do czynności całkowicie z nim nie związanych.