Batu Caves

Najbardziej znaną jest Temple Cave, do której prowadzą 272 stopnie, których z kolei strzeże ogromny (bo 43m) złoty posąg.

Dojeżdżamy tam autobusem, gdzie obserwujemy ciekawą sytuację. Otóż zaraz za nami wchodzi mężczyzna z synkiem i okazuje się, ż wszyscy panowie z autobusu są jego wujkami. Witają się z nim, pozdrawiają, trzymają na zmianę na kolanach, dają cukierki. Potomstwo w postaci chłopca jest tutaj chyba na wagę złota.

Naokoło złotego giganta pomykają małpki, dla których turyści tracą głowę, a mnisi dzielą się z nimi daninami.

Po przedarciu się przez schody, wchodzimy do ogromnej, mokrej i kapiącej jaskini, by znaleźć kolejne szczeble i wyżej położoną część jaskini. Gdzieś z boku ulokowana jest mała kapliczka z kilkoma mnichami odprawiającymi mszę.

Sklepienie jaskini dawno opadło, co owocuje widokiem na niego, podnosząc tym samym powagę miejsca. Naokoło biegają dzikie koguty, którymi nikt sie nie interesuje.

Co ją obniża, to błogosławieństwo dla turystów za drobną opłatą.

Kuala Lumpur to mekka zakupów. Mam wrażenie, że coś mnie ominęło.

Kuala Lumpur to mekka zakupów.

Począwszy od wszelkich “firmowych” torebek, koszulek i telefonów na Jl Petaling w Chinatown do tych oryginalnie firmowych w centrum miasta, najlepiej w Wieżach Petronas, które łączą w sobie wszelkie marki, w tym nawet precle z cynamonem i cukrem. Ignorujemy sklepy i zajmujemy się jedzeniem.

Zawartość wież robi wrażenie, ale ich wygląd zewnętrzny zachęca do posiedzeń na trawniku z widokiem na nie i ewentualnie preclem w ręku. Ominęły mnie jedne z lepszych zakupów w moim życiu. Aż łza kręci się w oku. Moje 3 t-shirty i para spodenek zostanie ze mną na te następnych kilka mmiesięcy.

Lake Gardens i małpy

Do Lake Gardens idziemy na piechotę, bo czemu nie. Po osiągnięciu etapu totalnego przepocenia i niemalże odwodnienia uznajemy ten pomysł za głupi i ostatni z tego rodzaju (życie z czasem pokazało, że nie uczymy się na błędach). Chwilami się cofam, by dać szansę na “ucieczkę” ogromnym guanom. Spacer kończy się na zignorowaniu parków i podążaniu za małpami wyjadającymi sobie grupowo pchły. Widzieliśmy je wcześniej w jednym ze sklepów zoologicznych, z tym , że na zapleczu i w opłakanym stanie. zachowywały się jak małe dzieci próbujące wyjść z klatki.

widok młodych, nawet kilkudniowych, zatrzymał nas przy nich na dłuższą chwilę.

Miato tolerancji

Ile kuchni, tyle narodowości, wszystko zmieszczone w jednym mieście, ze wzajemną akceptacją i tolerancją. Podobno jest to już kwestia przyzwyczajenia, ale biorąc pod lupę inne kraje, osiągnięcie to imponuje.

Na jednej ulicy znaleźć można świątynię hinduską, a naprzeciwko niej chińską. Co rano budzą nas modły prowadzone przez megafon, by przypominać o sobie kilkukrotnie w ciągu dnia.

Malezja to kraj islamski, większość kobiet przykrywa włosy i nosi długie szaty zasłaniające ciało. Ciekawym widokiem są targujące się zaciekle kobiety z zakrytymi twarzami, gdzie widać jedynie czarne jak węgiel oczy.

Chodzenie po ulicy w maju jest bezlitosną męką. Wilgotno, upalnie, głośno, tłoczno, mimo wszystko spacerujemy i podziwiamy. Po godzinie nie ma już śladu po 3l wody.

Wchodzimy do świątyni hinduskiej Sri Mahamariamman. Przed wejściem należy włożyć buty do koszyczka. Świątynia jest ogromna, z pięknymi kamieniami na podłodze i wieloma złotymi figurami. W wielu miejscach ulokowano ołtarze z licznymi postaciami bogów. Wierni składają im podarki w formie jedzenia czy kwiatów, po czym obchodzą kilkukrotnie bożka. Co krok znajduję pojemniki z farbami , które służą do malowania czoła.

100m dalej stary chińczyk niemalże wpycha nas do świątyni chińskiej. Ta wydaje się jeszcze bardziej zjawiskowa, wszędzie palą się kadzidła i wiją się chińskie smoki. Pan od wpychania chce oczywiście od nas pieniędzy :)

Jak jeść to w Malezji

Początkowo jemy bardzo ostrożnie i wybieramy średnie wg nas zło, czyli małe knajpki. Nie jest tam najczyściej, ale za to i nie najdrożej.
Na pierwsze danie idzie roti (ichni chlebek, który wygląda jak placek) z bananem, który jemy rękoma, bo na widelcach widać poprzednie dania (dosyć szybko uczymy się jeść rękoma, w każdym z miejsc jest miejsce do ich umycia). Z czasem orientujemy się, że w ulicznych barach, metalowych wózkach czy budkach jest zdecydowanie taniej i równie smacznie.

 

 

Wszystko jest kwestią przełamania się, bo nie jest najczyściej delikatnie mówiąc. Brak bieżącej wody zastąpiono miską z wodą, gdzie myje się plastikowe naczynia i sztućce.

 

Na jednym z wózków odkrywamy pisang goreng, czyli banany zapiekane w cieście na głębokim oleju. Brane na wynos pakowane są w kultową plastikową torebkę i kosztują prawie nic, bo za jakieś siedem kawałków RM1. W ten sposób odnalazłam swój przysmak i trzymam się tego niemalże codziennie. 


 

Stołowanie się na ulicy ma swoje plusy i minusy. Z jednej strony w tofu z brązowym cukrem znaleźliśmy ugotowanego robala, z drugiej wielokrotnie najedliśmy się różnorodnymi pysznościami za żadne pieniądze.


W Malezji górują trzy kuchnie: malezyjska, indyjska i chińska. Można delektować się każdą z osobna lub spróbować mieszanek. Konsekwencją bogactwa jest fakt, że miasto na przemian pachnie i śmierdzi jedzeniem, wszystko zależy od chwili i miejsca stania.