Jak jeść to w Malezji

Początkowo jemy bardzo ostrożnie i wybieramy średnie wg nas zło, czyli małe knajpki. Nie jest tam najczyściej, ale za to i nie najdrożej.
Na pierwsze danie idzie roti (ichni chlebek, który wygląda jak placek) z bananem, który jemy rękoma, bo na widelcach widać poprzednie dania (dosyć szybko uczymy się jeść rękoma, w każdym z miejsc jest miejsce do ich umycia). Z czasem orientujemy się, że w ulicznych barach, metalowych wózkach czy budkach jest zdecydowanie taniej i równie smacznie.

 

 

Wszystko jest kwestią przełamania się, bo nie jest najczyściej delikatnie mówiąc. Brak bieżącej wody zastąpiono miską z wodą, gdzie myje się plastikowe naczynia i sztućce.

 

Na jednym z wózków odkrywamy pisang goreng, czyli banany zapiekane w cieście na głębokim oleju. Brane na wynos pakowane są w kultową plastikową torebkę i kosztują prawie nic, bo za jakieś siedem kawałków RM1. W ten sposób odnalazłam swój przysmak i trzymam się tego niemalże codziennie. 


 

Stołowanie się na ulicy ma swoje plusy i minusy. Z jednej strony w tofu z brązowym cukrem znaleźliśmy ugotowanego robala, z drugiej wielokrotnie najedliśmy się różnorodnymi pysznościami za żadne pieniądze.


W Malezji górują trzy kuchnie: malezyjska, indyjska i chińska. Można delektować się każdą z osobna lub spróbować mieszanek. Konsekwencją bogactwa jest fakt, że miasto na przemian pachnie i śmierdzi jedzeniem, wszystko zależy od chwili i miejsca stania.