Sabang, plażowy raj

Do Sabang jedziemy większą jeepny z tłumem w środku. Na ziemi leży kogut zapakowany w karton, droga trwa wieki, bo zaopatrujemy każdy mijany sklep. Musimy opuścić na chwilę auto, by przedostać się przez rzekę z wodą po kolana. Uwieńczeniem jest przejażdżka wołem do domku na plaży.

Tu zaczynają się wakacje, które sporo przedłużyliśmy, bo nie chciało się wyjeżdżać. Woda z prysznica w domku leciała jak krew z nosa, więc braliśmy go pod wodospadem. Pływaliśmy po podziemnej rzece w Puerto Princesa Subterranean River NP, mijaliśmy świnie wielkości krów, palny, piasek, woda.

Plaża jest tak piękna i pusta, że godzinami można na nią patrzeć leżąc w hamaku. Nagle odeszły pośpiech i ciągle główkowanie gdzie i jak dalej. Wieczorami w morzu kąpią się dzieci z okolicznych wiosek, turystów brak.

Gospodarz wchodzi na palmę, by zerwać dla nas świeże buko. Bawię się z małpką, która pogryzła przykrywkę do obiektywu, po czym oddała ją za łapówkę w postaci owoca.

Jemy makaron z keczapem, pijemy owoce ze szklanki. Czas upływa wraz z przypływami i odpływami.

Puerto Princessa, Pawalan

Puerto Princessa to wioska rybacka, w której co rano skosztować można świeżego, bo prosto z morza, żółtego tuńczyka.

Port to skupisko domów na palach, połączonych drewnianymi pomostami w postaci rzuconych luzem desek.

Pod deskami woda, w wodzie zbiór wszelkich śmieci wyrzuconych z domów. Chodzimy tymi korytarzami i próbujemy dojść do otwartej wody. Co jakiś czas zaglądam przez otwarte drzwi do któregoś z kolei domu i zdaję sobie sprawę z pewnej prawidłowości. Ludzie nie mają tu łazienek, śpią na podłodze, ale każdy ma telewizor i to nie byle jaki.

W całym tym bałaganie odnaleźć można harmonię. Naokoło biegają uśmiechnięte i sympatyczne dzieci. Jedna dziewczynka pyta mnie o imię. Gdy spotykam ją po kilku godzinach, krzyczy do mnie “hi Marta”.

Sagada

Wstajemy wcześnie rano, jemy śniadanie “u Rity” i ruszamy pod górę, by złapać jeepny do miasta. Droga jest ciężka, poprzedniej nocy padało, więc ślizgamy się i bardzo męczymy. Bierzemy skrót, czyli stopnie śliskie, strome i wysokie. Nogi powoli odmawiają posłuszeństwa. Gdy docieramy w końcu do miejsca postoju jeepny, leje się z nas i nie możemy złapać oddechu. Ludzie już czekają w aucie, my czekamy na Karen, która idąc przed nami, wybrała prawdopodobnie inną drogę.

Sytuacja w jeepny wygląda bardziej na zorganizowaną imprezę, niż publiczny środek transportu. Ludzie rozmawiają, śmieją się rozkosznie, podają dzieci z kolan na kolana, jak starzy znajomi.

Droga w dół prowadzi przez kamienie i wyboje, po 30 minutach mój żołądek woła o pomstę do nieba. Na dole przechwytuje nas kierowca trycycle, by przez kolejną godzinę maltretować mój żołądek.

Następnie godzina stania na deszczu i czekania na autobus do Bontoc. Sęk w tym, że jest tylko jeden dziennie i może być o dowolnej porze, więc jedyna opcja, to czekanie. Wreszcie przyjeżdża i oferuje jedynie miejsca stojące, bierzemy.

Droga bez asfaltu, pełna głazów, z przepaścią tuż przy kołach. Bujało nami na każdą stronę, co utrudniało wypędzanie z głowy myłi o wypadku. Na ziemi dziesiątki pakunków, które zawierają dosłownie wszystko, miski, ryż, piwo, czekoladę, kamienie, ubrania, a między moimi nogami worek z mango. Za to widoki odkupują wszelkie niedogodności podróży. Tarasy ryżowe położone w dolinach, małe wioski, zbocza porośnięte lasami.

W Bontoc szukamy jeepny do Sagady. Łapiemy ostatnią, już pełną. T siada na dachu, o czym wspomina jako jednej z bardziej interesujących podróży życia, my z Karen zostajemy zaproszone do dj-ki, tuż obok kierowcy. Jedyne co zasłaniało moje widoki, to noga spuszczana przez jednego z pasażerów z dachu.

Sagadę wyobrażałam sobie jako małe, ulokowane gdzieś w górach miasteczko, a okazało się całkim turystyczne.

Nie przeszkodziło nam to w spacerach po okolicy i objadaniu się plackiem cytrynowym.

Tarasy ryżowe w Batad

Batad można odwiedzić w trakcie jednodniowej wycieczki, my postanowiliśmy spędzić tam noc. Juz o 6 rano podjechaliśmy pod skalną ścieżkę, dalej trzeba się wspiąć. Droga w górę, która zajmuje jakąś godzinę, nie jest męcząca. Na szczycie okazuje się, że przed nami kolejna godzina w dół. Nie ma tam szansy na wykorzystanie jakiegokolwiek środku transportu poza skoczeniem komuś na barana. Ścieżka jest wąska, zarośnięta, po jednej stronie zazwyczaj ostry spadek. W ramach zaopatrzenia wioski, mieszkańcy noszą produkty w koszach na patykach. Zatrzymaliśmy się, by chwilę odpocząć i obserwowaliśmy tarasy pokryte mgłą. Po 20-stu minutach zauważyliśmy, że chmury się podniosły i odsłoniły niesamowity widok.

Zatrzymaliśmy się w jednym z lokalnych domów, w pokoju z ogromną dziurą w ścianie, ale z widokiem na dolinę.

Szybko odnalazł nas przewodnik i pomaszerowaliśmy za nim w dół. Spacer po tarasach nie należy do łatwych. Ścieżki są bardzo wąskie, ok 20 cm i mokre, co jakiś czas schodzi się po schodach, czyli kamieniach wbitych w ścianę.

Po jednej ze stron jest 2m spadku do poniższego tarasu, po drugiej 10 cm błota. Przewodnik przeprowadził nas przez każde możliwe stoisko z suwenirami, w każdym zatrzymywał się co najmniej na 10 minut, jednak nie zwracaliśmy na to uwagi, bo w tym czasie podziwialiśmy widoki. Przestrzeń tego miejsca jest powalająca. Góry zamykają w sobie mały raj.

Dowiedzieliśmy się, że każda z rodzin posiada około 2 do 3 tarasów, chyba, że są na prawdę bogaci lub liczni, wtedy więcej. Nie wystarcza to jednak na zaspokojenie potrzeb rodziny i muszą ryż importować do wioski.

Tuż za doliną jest przepiękny wodospad Tapiah, do którego prowadzą liczne strome i wysokie schody i które tylko po części sprawiają, że ciężko to miejsce opuścić.

Na całą wycieczkę zabraliśmy jedynie szczoteczki do zębów i zmianę bielizny, gdyż wiedzieliśmy o wysokim stopniu trudności dla podróżujących z 20kg na plecach, a tak dzieliliśmy się z T podręcznym bagażem. W drodze powrotnej do domu gościnnego złapał nas deszcz i tak nie wyschliśmy przez następne 2 dni.