Bananue, w drodze do Batad

1h na motorze, 2h w bańce, 1h na trycycle, 2h w samolocie, 1h w taksówce, 12h w autokarze w temperaturze -5* plus 1h przerwy na naprawę pojazdu, 15 minut na trycycle i już jesteśmy w Bananue.

W autokarze przypisano nam miejsca z samego przodu, początkowo cieszyłam się, że będziemy mili więcej miejsca, po czym zrozumiałam, że niekoniecznie. Z przodu pojazdu, tuż obok kierowcy i tym samym nas, siedziało około 5-ciu chłopa. Pogawędkom i śmiechom nie było końca. Około 2 w nocy panowie rozłożyli się tuż przy naszych nogach do nocnej drzemki. Odcięli nam tym samym drogę do toalety, czy gdziekolwiek indziej.

Z tarasu naszego domu gościnnego widać tarasy ryżowe i porozrzucane pomiędzy nimi betonowe domy. W przeciągu godziny wszystko stopniowo zakryła mgła.

W Bananue nie dzieje się wiele, jest to chyba głównie miasto tranzytowe, z którego łatwiej się dostać do Batad. Skupiskiem akcji jest podziemny targ, umiejscowiony w piwnicy pod zabudowaniami miasta. Pomimo deszczu i wysokiej wilgotności pachniało tam owocoami i gdzieniegdzie przebijała się ryba.

Siquijor Island, Philippines

Wyspa niezapomnianych zachodów słońca. Kupujemy trzy butelki benzyny i jedziemy przed siebie. Obktążamy ląd w kilka godzin.

Loklani mieszkają na plażach, my również. Wieczorami zbieramy z nimi kraby i liczymy rozgwiazdy. Po plaży biegają różowe prosiaki. W palmy głowami uderzają zrezygnowane kozy.

Elementem charakterystycznym dla wyspy jest droga w kratkę. Raz asfald jest, a za chwilę go nie ma.

Próba wyjazdu to walka z czasem i ograniczeniami umysłu, w efekcie jedziemy na motorze w dwójkę, wraz z dwoma 20 kg plecakami. Spokojnie mogę być kierowcą trycycle.

Apo Island

Docieramy tam malusieńką łódką. Cztery osoby (jedynych pasażerów) posadzili na dziobie i natura zmusiła nas do podróży w maskach, bo co chwila wodą w twarz, a sól w ząb, tak przez 30 minut.

Apo jest niewielka, ale zmieściła się na niej jedna wioska. Okoliczni ludzie są wyjątkowo kontaktowi i ciekawi świata. Rozmawiają z nami przy każdej nadarzającej się okazji. Nie mają na wyspie lodówki, ale za to stół bilardowy na podwórku.

Pobliskie rafy pełne są żółwi, totalnie lekceważących nurków. Jeden gigant prawie mnie potrącił i to ja byłam tą schodzącą z jego trasy.

Dziób, na którym siedzieliśmy, miał szerokość metra, łódź około 6m. W drodze powrotnej delfiny płynęły tuż obok, przez dobrych kilka minut.

Balicasang, Philippines

Miejsce, w którym świat podwodny wygląda jak ekran TV, gdy leci akurat Discovery Channel. Rafy Cathedral i Sanctuary pełne są korali, clownfishes, traw wysokości metra chowających się przy pstryknięciem palcem pod ziemię, paproci w kolorze różu i ryb w bogatej palecie barw. Przez chwilę znaleźliśmy się również w środku tornada złożonego z tysięcy ryb.

Na łodzi był kibelek, w którym widać korzystającego od pasa w górę, a nie byliśmy jedynymi nurkującymi w tych okolicach.

Bohol, Philippines

Pakujemy się na motory i z orzeszkami na głowach zwiedzamy Bohol na własną rękę. Pech chciał, że po zaledwie kilku kilometrach R&M złapali gumę, co skończyło się nieprzyjemnym upadkiem. M zna filipiński, więc po chwili był już opatrywany trawą, a zastępczy motor do nas jechał

Lokalne krajobrazy zapierają dech w piersiach. Soczysta zieleń wydobywa się z każdego zakamarka. Mogliśmy obserwować codzienność lokalnych, czyli obrabianie pól, zbieranie ryżu, transport zwierząt za pomocą motoru, spacerowanie z krowami jak z psami, czy zwyczajne przesiadywanie całymi dniami na schodach.

Pierwszym niewymuszonym przystankiem był park z tansierami – uroczymi malutkimi małpkami, które ze względu na rozmiar ledwo można dostrzec na gałęziach.

Do czekoladowych wzgórz, czyli ok 1200 wzgórz podobnych rozmiarów (do 120m) i kształtów, dojechaliśmy tuż przed zachodem słońca. Dzięki braku drzew mają one niemalże idealny, owalny kształt. Lokalni wierzą, że utworzone zostały w trakcie walki dwóch gigantów.

Droga powrotna w totalnej ciemności. Reflektor motoru dawał światła tyle, co monitor telefonu. Komary i wielkie ćmy zamieniły moją klatkę piersiową w cmentarzysko. Na trasie brak jakiegokolwiek oświetlenia, zaś lokalni chodzą środkiem ulicy, co w połączeniu z nijakim światłem motoru staje się wyjątkowo niebezpieczne. Mucha kończy w oku mym.