Jak przyjemnie kołysać się wśród fal…

Trzy różne łodzie, by dotrzeć do jednego celu.

Przeprawa przez morza Filipin rozpoczęła się od drewnianej łodzi i portu w Pilar. By przedostać się do Masbate, rozsiedliśmy się na wąskich, dwuosobowych, drewnianych ławkach, pod zadaszeniem i dziurami w ramach okien.

Tuż przed wypłynięciem, przez pokład przewijały się dzieci z lokalnymi smakołykami i wachlarzami, dla białej twarzy wszystko co najmniej dziesięć razy droższe.

Na płozach tuż obok nas rozsiadła się grupka około 10 młodych chłopców, którzy chcieli od nas po 5 Peso tak po prostu i powtarzali wciąż, bym zrobiła im w końcu zdjęcia i je wręczyła.

Po krótkim oczekiwaniu przyszli “marynarze” i w 10-ciu ciągnąc linę odpalili silnik. Po 3h na drewnianej ławce nie jest prosto.

Była tam taka jedna prześliczna zadziora terroryzująca swojego brata i pół łodzi, ku kompletnemu zobojętnieniu jej matki.

Po nocy spędzonej w Masbate wmaszerowaliśmy około 18:00 na prom płynący do Cebu.

Doradzono nam klasę turystyczną, czyli klimatyzowaną salę mieszczącą około 100 osób, ulokowanych na piętrowych łóżkach. Ekonomiczna z tą samą zawartością znajdowała się na wyższym pokładzie i prawdopodobnie był to lepszy wybór.

Wraz z uruchomieniem silników rusza klima i wprowadza klimat polarny w całym pomieszczeniu. Warstwy koszulek, bluza, czapka i szal nie pomogły utrzymać odpowiedniej temperatury ciała i przespać podróży (Filipińczycy kochają klimatyzację, im mocniej rozkręcona, tym lepiej). Wyszłam na pokład, by złapać trochę ciepła i obserwować burzę nad lądem. Pioruny rozświetlały niebo jak żarówka.

Wraz z poranną zupką z kubka powitało nas stado delfinów ścigających się w najlepsze z promem.

Po zacumowaniu w Cebu przenieśliśmy się prosto do trzeciej łodzi, tym razem prawdziwego wyścigowego cudeńka prosto z fabryki. W wygodnych fotelach nadrobiliśmy sen po zarwanej nocy.

Mt Mayon nadal dymi

Korzystając z postoju w Legaspi, wspięliśmy się na sięgający 2462 n.p.m. Mt. Mayon – wulkan o idealnym kształcie góry.

Lokalni go uwielbiają, pomimo, że co kilka lat sieje spustoszenie w miasteczku – w 2006 roku w połączeniu z tajfunem zabił ponad 1000 osób. Na pytanie, czemu nie przeniosą się nieco dalej, gdzie jest jednak o wiele bezpieczniej, odpowiadają, że to jest ich dom, po czym ze szczegółami wyliczają, co zabrała ich rodzinie góra.

Wspinaczkę można odbyć samodzielnie, ale zbyt łatwo o zgubienie szlaku i spadnięcie z urwiska. Nasz przewodnik prowadził nas przez trawy sporo wyższe od nas, las i urwiska, gdzie żadnej dróżki nie widziałam, bo gęsto zarośnięte zbocze ciężko nazwać ścieżką…

Nagrodą za dotarcie do pierwszej stacji było leżenie na zaschniętej lawie i kąpiel w basenie utworzonym w jednym z zagłębień, plus rewelacyjne widoki.

Donsol i pływanie z whale sharks

Przy wejściu na lotnisko zostajemy starannie przeszukani przez strażników ze sporymi pistoletami. Próbują nas pozbawić spreji na owady, bo zagraża on samolotowi. Jest 3 w nocy, nie spałam od 2 dni, zirytowało mnie to, wywołałam burzę, T zainterweniował, spreje oddali.

Po wylądowaniu ogłuszono nas propozycjami podwózki do Donsol za “jedyne” 1500 Peso. Grzecznie dziękują, a jeden Pan nie rezygnuje. Tłumaczę mu, że nic z tego, bo wolę busa za 65 Peso. Zaproponował zniżkę 200 Peso. Pytam, czy na prawdę myśli, że to mnie przekona. Odszedł.

Nie wiemy gdzie jesteśmy (powoli przyzwyczajamy się do takiego stanu rzeczy, bez sensu kupować mapę każdego kolejnego miasta), bierzemy trycycle na terminal. Znalazł się bus za 65 Peso, czekamy jakąś godzinę, aż pasażerowie zapełnią pojazd. W międzyczasie uroczy Filipińczyk próbuje sprzedać mi maczety ostre jak brzytwa, ewentualnie nożyce krawieckie. Po doświadczeniach z Malezji prawie się zdecydowałam. Po godzinie lądujemy w centrum Donsol, stamtąd kilka minut trycyclem i jesteśmy.

Nasz dom na palach jest rewelacyjny. Zbudowany w tradycyjnym stylu, z bambusową podłogą i wyplatanymi z liści palmowych ścianami. Jest tam łóżko z moskitierą, co pozwala na noce z poczuciem owad-free. Przed oknem bambusowa ławka z widokiem na morze.

W miasteczku wielki festyn, wybierają małą miss. Z czasem orientujemy się, że staliśmy się największą atrakcją. Lokalni zamknęli nas w kółko i zamiast na estradę patrzą się na nas, śmiejąc się i wskazując palcami. Po chwili po kolei proszą, byśmy robili im zdjęcia, wtedy organizujemy spokojny odwrót.

Z samego rana siedzimy już na łódce i płyniemy w poszukiwaniu whale sharks. Dwóch Filipińczyków stoi na palach i wypatruje ryb.

Po godzinie przewodnik krzyczy, by się szykować. Siadamy na boku łodzi i gdy ta jeszcze płynie, skaczemy do wody. Nagle słyszę krzyk, ba patrzeć pod wodę. W to, co widzę, ciężko mi uwierzyć nawet po czasie. Ogromny whale shark jest tuż przede mną, w odległości tak bliskiej, że zaczynam płynąć wstecz z obawy, że go kopnę. Łeb ma około 1m szerokości. Przepływa pode mną 7m pięknej ryby. Próbuję go gonić, ale to co wygląda na delikatne machnięcie płetwą jest dla mnie zbyt szybkie.

25 lat!

Tomasz skończył 25 lat i nie jest już takim młodzieńcem jak dnia poprzedniego. W związku z krokiem w dorosłość postanowił harować każdego dnia bez wytchnienia, by móc wydawać na swoją żonę niebotyczne kwoty i uprzyjemniać jej każdy dzień.

STO LAT!!!

Dzień przed świętem spotkaliśmy się ze znajomymi z Filipin. Zabrali nas do uroczej restauracji w centrum handlowym. Wyjaśnili również, że na Filipinach życie towarzyskie i życie w całości toczy się w centrach handlowych. Po spróbowaniu kilku lokalnych dań okazało się, że jest prawie 24:00 i kelnerzy podarowali Tomaszowi kawałek torta i wyśpiewali “Sto Lat”. Po tak uroczystym początku urodzin poszliśmy do baru, również w centrum handlowym, opić zdrowie solenizanta.

Przy okazji dowiedzieliśmy się wielu interesujących rzeczy o kulturze i życiu Filipińczyków. Co dręczyło męską część znajomych, to wizja “amerykańskiego snu” opętująca lokalne kobiety. Podobno większość z nich marzy o poślubieniu Amerykanina, który wywiezie ich do amerykańskiego raju. Nie jest istotny wiek kawalera, 60-cio letni narzeczony dla 18-sto latki jest jak najbardziej pożądany.

Zaraz za tym chłopcy przedstawili nam trzy profile filipińskich kobiet:

1. prześpi się z obcokrajowcem, by następnego dnia po przebudzeniu rozpłakać się, opowiedzieć mu o tragedii rodzinnej i poprosić o pieniądze.

2. spędzi upojną noc z obcokrajowcem, wymieni się mailami lub danymi adresowymi, by po kilku miesiącach opisać mu podobną tragedię i poprosić o pieniądze.

3. ustala cenę na początku.

Powątpiewaliśmy w przedstawione nam historie, więc chłopcy urządzili przy naszym stoliku centrum obserwacyjne. I faktycznie, samotne, młode kobiety siadały przy stolikach, by odejść ze starszymi białymi panami…

Manila

Lotu nie pamiętam, prócz tego, że T rozłożył się na całą długość foteli. Po nocy spędzonej na lotnisku McDonalds, lot został przespany od pierwszej do ostatniej minuty. Na lotnisko w Singapurze podwozi metro za S$1, po czym pomiędzy terminalami wozi darmowy klimatyzowany autokar. Podobne rozwiązanie powinni zastosować w Warszawie.

Dostaliśmy darmową wizę na 21 dni i wchodzimy na terytorium Filipin. Obskakuje nas około 20 panów i każdy próbuje zaciągnąć do swojej taksówki. Absolutnie nie dociera do nich, że wolimy autobus. Na Filipinach angielski jest drugim językiem i każdy w nim mówi, więc problemy ze zrozumieniem nie wchodzą w grę.

W autobusie zajęliśmy ostatnie dwa osobne miejsca. Mi przypadło sąsiedztwo filipinki z dwoma małymi synami na kolanach. Po przebudzeniu z drzemki jeden siedział na połowie mojego siedzenia, a drugi na moich kolanach.

Wysadzeni w Pasay City, próbujemy przedostać się na piechotę do Malate, gdzie znaleźć można dobre backpackersowe lokum. Przez pierwsze 200m idą obok nas kolejni panowie namawiający na taksówkę. Dodatkowo wszyscy są zainteresowani tym, gdzie idziemy i wciąż o to pytają. Przymuszeni upałem łapiemy w końcu taksówkę, ale ta nie chce jechać na licznik, proponuje dobrą cenę 300 Peso, czyli o jakieś 200 za dużo. Z czasem orientujemy się, że to stały proceder.

Spacer po mieście trochę przestraszył. W centrum miasta, na bocznych uliczkach poustawiane są namioty, w których mieszkają bezdomni. Gotują i kąpią się oni na ulicy w miskach. Naokoło pełno dzieci z ogolonymi główkami pełnymi strupów. Te same dzieci potrafią za białymi chodzić godzinami i prosić o 5 Peso, chyba że stanowczo mówi im się nie. Jest to ciężkie, bo są wychudzone i brudne, chce się pomóc, z tym że chwila słabości kosztuje. Obdarowane dziecko biegnie do znajomych i mówi im o hojnych białych. Po kilku minutach okrążony zostajesz małymi naciągaczami, którzy jednocześnie tamują drogę.

Powala kontrast. Z brudnych ulic pełnych sprzedawców chodzących z małymi wystawkami papierosów i rowerzystów z przyczepionymi do sprzętu kabinami dla pasażerów, wchodzi się do wychuchanego centrum handlowego. Po sprawnym przeszukaniu przez straż z bronią, wpuszczeni zostajemy do klimatyzowanego skupiska najróżniejszych marek i restauracji. Jest Mango i Benetton, jest Friday’s i pyszne hamburgery. Jest czysto, pachnąco i elegancko. Zauważyliśmy, że niektórzy z okolicznych mieszkańców przychodzą tam na całe dni, żeby usiąść na wygodnej kanapie w holu i skorzystać z klimatyzacji.