Vanem przez Nową Zelandię

Pomimo miejsc, które tworzą całość Nowej Zelandii, sama droga jest czymś, czego się nie zapomina. Zewsząd otacza przestrzeń, na którą składają się ciągnące się kilometrami pola, łąki, góry, wzgórza i lasy. Tysiące pasących się wystraszonych życiem owiec, wszechobecne byki, gapiące się krowy, stada jeleni i saren. Gdziekolwiek spojrzysz jezioro z różnymi gatunkami ptaków i kwiatów, a w każdym koncie paproć.

Diabeł tkwi w szczególe, czymś co sprawia, że dane miejsce staje się dla nas bardziej atrakcyjne. Na wyspie znajdziesz najróżniejsze dziwactwa, które wplatając się w otoczenie tworzą coś na rodzaj symbolu. W drodze, zarówno w lesie, na plaży czy polanie widzieliśmy wierze stworzonych z poukładanych na sobie kamieni. Dalej dziesiątki par butów przewieszonych przez płot i zwariowany puzzling world.

<

W każdym, nawet najmniejszym miasteczku jest lokalna piekarnia ze smaczną bułką na śniadanie, zaś po drodze (nie na autostradzie) kupić można na straganie jabłko lub marmoladę domowej roboty i w ten sposób rozpocząć dzień.

Drogi prowadzą przez tunele, mgłę, wbiegające pod koła zwierzęta lub jedno kierunkowe mosty. Zawsze znajdziesz przystanek na kawę lub posiłek i zawsze będzie tam bieżąca woda i godne warunki do załatwienia innych spraw. I zawsze możesz odpocząć. Co kilka kilometrów widzisz znaki zachęcające do rozprostowania kości lub 15-sto minutowej drzemkę. A jak masz ochotę popatrzeć na morze lub ocean znajdź latarnię morską, która z pewnością jest gdzieś w okolicy.

Jednak, jak to w życiu, zdarzały się również tragedie.

Mt Cook (Aoraki) – Południowa Wyspa Nowej Zelandii

Mt Cook, nazywany przez Maori Aoraki, jest najwyższym szczytem w Nowej Zelandii (3755m). Zależnie od pogody można go podziwiać lub o nim poczytać w punkcie informacyjnym. Mieliśmy spore szczęście w wieczór przyjazdu i podziwialiśmy nieskłócone chmurką niebo i szczyt w oddali.

Już w nocy słyszeliśmy deszcz, by o świcie obudzeni przez kia (duże papugi o rozrywkowym charakterze, które rzucają się po dachu samochodu lub próbują wyrwać wycieraczki) zorientować się, że pada i jest mglisto. O zobaczeniu wierzchołka nie było mowy.

Porzucając marzenia o pięknych zdjęciach w promieniach słońca, poszliśmy na najkrótszy szlak, bo zapowiedzieli nasilenie opadów. Lasy w tej części świata są bardzo gęste i soczyście zielone. Bez tasaka nie ma szansy na spacer po części, w której nie przygotowano szlaku turystycznego. Tysiące gatunków roślinności współżyją na jednym metrze kwadratowym, a na nich dodatkowo zwierzęta, ptaki i insekty. Gdy dyskutowałam z Panią z informacji o najprostszym sposobie na znalezienie kia, bo tej z rana nie udało mi się sfotografować, usłyszałam, że i tak miałam spore szczęście, a po więcej należy kierować się z siekierą w las.

U podnóży szczytów mieszczą się turkusowo niebieskie jeziora, takie jak Lake Tekapo, przy którym stoi mały kościółek (Church of the Good Shepherd),

zaś przy dobrej pogodzie dostrzec można południowe Alpy. Kolor jest jedyny w swoim rodzaju, w zestawieniu z innymi intensywnymi barwami tworzy odrealniony obraz. Zgodnie z przewodnikiem, wszystko zawdzięczamy kruszącej się na brzegach skale, która ściera się to tak minimalnego rozmiaru, że nigdy nie osiada na dnie. Można zrobić doświadczenie ze szklanką i półgodzinną obserwacją. Nie robiliśmy, wierzymy w przewodniki.

Milford Sound, Nowa Zelandia, Wyspa Południowa

Milfird Sound jest zwyczajnie urzekające. Gdzie indziej na świecie góry wyłaniają się prosto z wody i w zależności od pogody kryją w gęstej mgle lub wypinają dumnie do słońca?

Jedynym nieporozumieniem była podróż do MS w środku nocy. Wszystko nagle jakby zwariowało. Lało nieziemsko, mgła była tak gęsta, że nie widać było zwierząt wskakujących usilnie pod koła samochodu (zastanawialiśmy się czy zwrot “idź w stronę światła” występuje i u zwierząt) i nagle wjechaliśmy do kamiennego czarnego tunelu bez oświetlenia, który ciągnął się przez dłuższą chwilę. Trwało to zdecydowanie zbyt długo bo padło podejrzenie że to tunel diabła i że wszyscy tam umrzemy. Wydostanie się z ciemności wiązało się z kolejną próba uniknięcia zderzenia ze zwierzątkami i, co dziwne, ptaszkami. Po dotarciu na parking zrezygnowaliśmy z szukania czegokolwiek i padliśmy.

Pobudka była niesamowita. Wyszłam z vana i pierwsze co zobaczyłam to fiordy odbijające się w zwierciadle wody i gęstą mgłę u ich podnóży.

Szybko udaliśmy się do portu sprawdzić możliwości wycieczek i okazało się, że możemy płynąć za 15 minut. Oglądanie fiordów to jeno, a pływanie pomiędzy nimi to zupełnie co innego. Gdy ruszyliśmy po 5 minutach pojawiły się delfiny przy dziobie, by później wracać co jakiś czas.

Następnie widzieliśmy foki bawiące się w wodzie i wygrzewające przy skałach.

Wypłynęliśmy na otwarte wody by wrócić pod kaskady wodospadów.

Jednak największe wrażenie sprawiło pływanie po gładkich wodach pomiędzy gigantycznymi fiordami.

Po zejściu z łodzi poszliśmy na szlak, gdzie spotkaliśmy śpiące w trawie pingwiny.

Fiordy z każdej strony wyglądają niesamowicie.

Franz Josef Glacjał – Nowa Zelandia Wyspa Południowa

Po ominięciu kilku zim w Australii, w okolicach glacjału poczuliśmy się jak w domu. Patrząc na wodospad w postaci lodu staczający się z góry i czując ponad 20 stopni i lato naokoło ciężko było to połączyć. Gdy dali nam kurtki, czapki i rękawiczki, patrzyłam na to z uśmiechem, bo przecież jest gorąco, ale zapewnili, że sie przydadzą. Do początku lodu dotarliśmy po 30 minutach marszu przez specjalnie przygotowany szlak. Wejście na glacjał organizuje tylko jedna firma, z innymi można podejść pod, ale to samo można zrobić samemu.

U podnóża założyliśmy raki i ponieważ zrobiło się chłodnawo, również kurtki, czapki i rękawiczki. Temperatura spadała wraz ze wspinaczką i wówczas dziękowaliśmy za dodatkowe ubrania. Przewodniczka należała do mniej wybitnych, co nie popsuło nam przeżyć, widoków i dobrej zabawy. Wspinaliśmy się specjalnie przygotowanymi szlakami, czasem wybitymi w lodzie schodami. Przebijaliśmy się również przez lodowe szczeliny i niektórzy symulowali spadanie w przepaść.

Jako nagrodę za wspinaczkę obejrzeliśmy przepiękny zachód słońca nad pobliskim jeziorem.

Nowa Zelandia nie jest częścią Australii! Wyspa północna.

Cała podróż upłynęła pod znakiem niedospania. Przez 2 dni przed lotem Orfeusz trzymał mnie w objęciach przez 4h, więc zaopatrzona w poduszkę i zaślepki na oczy szukałam ukojenia w postaci snu gdzie popadnie. Swoją drogą to wyjątkowe jak łatwo przystosować się do ciężkich warunków i zasnąć na stojąco, na ławce czy będąc opartym o ścianę.

Wylądowaliśmy w Auckland, gdzie wypożyczyliśmy nasz pierwszy dom na kółkach. Van był wyjątkowy, w końcu DUD666.

Ruszyliśmy w stronę Cape Rienga, najbardziej wysuniętego na północ punktu. Dojazd zająć miał 6h, ale ponieważ nie mogliśmy odnaleźć się ze znajomymi (Nowo Zelandczycy najwidoczniej nie lubią zaśmiecać tras znakami), na miejsce dotarliśmy o 4 nad ranem (czyli po około 10h).

Sama droga była niesamowita. Znikąd pojawiła się gęsta mgła, trasa zmieniła się w żwirową ścieżkę ciągnącą się kilometrami, a w momencie gdy kontrolka usilnie domagała się benzyny, okazało się, że ostatnią zamkniętą stację minęliśmy 20 km wcześniej.

Po 2h snu obudził nas ranger, by sprawdzić czy nie zasnęliśmy z przepicia (podobno się to nagminnie zdarza). Pozwoliło mi to obejrzeć bogaty w kolory wschodów słońca. Siedziałam na trawie i miałam wrażenie, że jestem taka mała….

W miejscu tym zderza się morze Tasmańskie z Pacyfikiem, co stwarza niepowtarzalny widok, coś na obraz bijących się fal i walczących pod powierzchnią prądów. Uświadamiasz sobie, że nawet morze/ocean ma swój początek i koniec. To jedna z tych rzeczy, które trzeba zobaczyć.

Odetchnęliśmy z ulgą gdy DUD odpalił i ruszyliśmy na poszukiwanie stacji benzynowej. Tam miejscowi skierowali nas na popularną wśród nich plażę na tej części wyspy, gdzie przygotowaliśmy pierwszy vanowy posiłek, umyliśmy naczynia w oceanie i pobiegaliśmy po piasku.

Nie można opuścić Nowej Zelandii nie zobaczywszy farmy kiwi. Jest bardzo mała szansa, że zobaczy się ptaka kiwi w jego naturalnym środowisku, bo są one bardzo nieśmiałe i wychodzą tylko w nocy, dodatkowo nie zostało ich już zbyt wiele. Za to owocy widzieliśmy tysiące, dostaliśmy kilka na drogę i dowiedzieliśmy się, że rosną na krzakach.

Następnym punktem docelowym była Rotorua, czyli śmierdzące miasto z wulkanicznym pejzażem i naturalnymi gorącymi źródłami. H. znalazła swoje wymarzone naturalne Spa i większość popołudnia spędziliśmy krążąc między basenami z wodą w temperaturze 32, 36, 40 i 42 stopni. W tym ostatnim ledwo dało się wytrzymać, ale pomagał piękny widok na sąsiednie jezioro.

Chcieliśmy zobaczyć wybuchający gejzer, ale nieco się spóźniliśmy, więc wybieramy inny park, gdzie mając zaledwie 45 minut do zamknięcia, przebiegamy obok gotujących się źródeł, bulgoczącej siarki i dziury diabła. W powietrzu unosi się charakterystyczny zapach siarki, którym zaczynają również pachnąć nasze ubrania.

Mijając jezioro Taupo

jedziemy na noc do Parku Narodowego Tongariro, gdzie mieszczą się trzy masywne i aktywne wulkany. Tu ponownie ciężko było znaleźć jakąkolwiek trasę z powodu braku znaków. Pojechaliśmy na wyczucie i tym samym osiągnęliśmy sukces.

Pobudka o 6 rano w wietrzny, deszczowy poranek. Ruszamy w góry odnaleść jeziora. Ro drodze łapie nas gęsty deszcz i silny wiatr. Zakładamy panczo i dalej dzielnie idziemy (H. twierdzi, że nic nam to nie pomoze. Okazuje się, że przemokła o wiele wcześniej od nas. C. chodzi po górach z czerwoną parasolką) Wiatr wzmaga się z minuty na minutę, nie wspominając o deszczu, który padał nawet od ziemi. W połowie drogi dziewczyny rezygnują i wracają do obozowiska. My dzielnie idziemy dalej. Brodzimy w błocie do kostek. Mokrą mamy nawet bieliznę, panczo dawno porwane, ale idziemy dalej. Po zaliczeniu kolejnego szczytu wiatr osiągną taką siłę, że prawie zepchną mnie ze zbocza. Decydujemy się zawrócić. Spotykamy wielu świetnie przygotowanych miłośników wspinaczki, którzy kolejno powtarzają, że nie najlepiej się ubraliśmy na taką trasę. Okazuje się, że dobre trampki i panczo nie zawsze wystarczą.

W Wellington spędzamy zaledwie jeden wieczór przy Tui. To zdecydowanie za mało. Stamtąd łapiemy nocne ferry i płyniemy na południe.

Nowa Zelandia to kapitalne miejsce do podróżowania. Campervan to sposób, by sporo ograniczyć wydatki. Liczne grono podróżników, którzy zamierzają tam zostać chwile dłużej kupuje swojego campa i traktuje go jak dom na kółkach. Koszt wynajmu nie musi być wysoki, jeśli poszuka się ofert miejscowych. Do zalet można z pewnością zaliczyć fakt, iż nocujesz gdziekolwiek – na poboczu, parkingu, plaży, przy informacji turystycznej. Dodatkowo kuchenka i lodówka załatwiają sprawę posiłków, a przydrożne lokalne stoiska z owocami i warzywami znacznie je ułatwiają (produkty wysokiej jakości za konkurencyjną cenę). Żaden znany mi hotel nie da ci możliwości obudzenia się przy plaży pełnej lwów morskich czy pingwinów. Jest to również sposób na poznawanie ludzi, bo codziennie rano budzi się z tobą załoga kilku innych vanów.
Nowa Zelandia przygotowała się na budżetowe podróżowanie młodych i co kilka kilometrów znaleźć można pachnącą łazienkę z możliwością uzupełnienia wody, umycia naczyń, spuszczenia czego nie potrzeba do kanału i czasem nawet prysznica. A jak nie to są stacje benzynowe i campingi na których można się porozumieć i wziąć prysznic za nic lub mało.

Do minusów z pewnością można zaliczyć brak znaków na drogach i zmienną pogodę. Nie ważne gdzie idziesz, bądź przygotowany na wszystko, nawet na śnieg, bo wszystko może się zdarzyć.