Południe południowej wyspy Nowej Zelandii zaskakuje i gdzie sie nie zatrzymasz, coś sie dzieje, bardziej lub mniej pozytywnego, ale zawsze.
Po pierwsze zaskoczyły nas Maoraki – wielkie kamienie oszlifowane do postaci kólki poprzez erozję. Zobaczyć je można tylko na jedynej plaży skoncentrowane w jednym miejscu. Pomimo, że są tak unikatowe można po nich skakać, siadać i próbować przestawiać (bez pomocy dźwigu nie ma szans).
Następnie w osłupienie wprawiły nas Cathedral Caves – jaskinie morskie ulokowane na wybrzeżu Catlins. Dwie jaskinie są ze sobą połączone i mają wysokość jakiś 30m. Można do nich wejść tylko przez dwie godziny w ciągu dnia przy dalekim odpływie. Pozytywnym elementem jest niezauważenie przypływu i zamoczenie się do kolan (niektórzy z nas mięli to szczęście, człowiek nie jest szybszy od fali).
Jeden poranek zadedykowaliśmy the petrifice forest – czyli skamielinom drzew, mającym ok 70 milionów lat. Zobaczyć je można również tylko przy odpływie i są świetnie zachowane. Spacerują sobie po nich od czasu do czasu żółtookie pingwiny, choć w dzień przeważnie śpią lub patrzą z tęsknotą na morze. Ponieważ są one dzikie, należy zawsze zachować co najmniej 10-cio metrowy dystans.
Piękną niespodzianką było spotkanie lwów morskich wylegujących się na plaży. Jeden, odpoczywający tuż przy ścieżce był z lekka podirytowany niedającymi mu spokoju muchami, co ostatecznie przeniosło się na jego pogoń za Caroline – i wtedy zobaczyliśmy człowieka szybszego od wiatru. Bez powodu C. opuściła plażę i nie chciała na nią wrócić. Reszta towarzystwa spała w samochodach, więc zostałam ja i lwy morskie. Obserwując z dość niewielkiej odległości ogromnego samca wychodzącego z wody co chwilę patrzyłam przez ramię, by nie zostać zaskoczoną przez drugiego.
W poszukiwaniu błękitnych pingwinów dotarliśmy do Dunedin. Była już noc i pomyśleliśmy, że prysznic to nie głupi pomysł. Nie wiadomo dlaczego wybraliśmy ten na końcu miasta, prowadziła do niego wąska, wyjątkowo kręta droga bez barierek, tuż przy wodzie! Lekkie potkniecie i auto ląduje w wodzie (pływają tam statki wiec nie płytkiej). Do miejsca z pingwinami dotarliśmy, ale za zobaczenie dwóch obecnych krzyknięto nam tak wysoką kwotę, że zrezygnowaliśmy. Natura ma swą cenę, czasem zbyt wysoką.
Zobaczyliśmy za to tysiące ptaków okupujących zamknięty pomost.
Wodospadów w Nowej Zelandii wiele, ale to coś, co zawsze warto zobaczyć, zwłaszcza te kilkupoziomowe. Im bliżej źródła tym bardziej zjawiskowo.
Ciekawym ewenementem były wykrzywione przez wiatr drzewa, które jakby zastygły w pozie wiecznego sztormu.
Punktem obowiązkowym jest Niagara Cafe z najlepszymi śniadaniami na południu, jak nie na całej wyspie. Niemalże każdy produkt pochodzi z farmy. Moje pancake z syropem klonowym i bekonem pobiły rekord pyszności i nie popsuły tego nawet świnki patrzące z zagrody. Można się wygodnie rozsiąść przy wielkim oknie i podziwiać ichni ogródek.