Mówią, że każda droga gdzieś prowadzi, a jednak nie. Jeżdżę po Bali bez mapy, zakładam, że gdzieś dojadę, założenie jest błędne, bo droga kończy się domem. Przed domem są ludzie, którzy jeszcze zanim zacznę próbować mówić po indonezyjsku uroczo się uśmiechają, z czasem ich uśmiech się powiększa. Starszy pan daje mi pogłaskać koguta. Wszyscy tłumaczą drogę w swoim języku, więc nadal nie wiem gdzie jestem. Sęk w tym, że skręciłam zbyt wiele razy i nie mam pojęcia jak wrócić. Mijam kolejne wioski, prawie każdy ma sklepik przed domem, każdy sprzedaje benzynę w butelce po coli, czasem Absolucie. Kobiety noszą pakunki na głowach, panowie siedzą z kobutami, ubrani w chusty na biodrach (wygląda jak spódnica) i głowie (jak opaska).
Następnego dnia kolejna rundka, tym razem z mapą i po świątyniach.
Przejeżdżamy przez liczne pola ryżowe, dojeżdżamy nad morze. Zatrzymał nas tam zachód słońca i w konsekwencji wracamy do Ubud w nocy, gubimy się przez kolejną godzinę. Towarzyszy nam to uczucie, że tak na prawdę nie musimy się szybko odnaleść, bo nigdzie nam się nie spieszy. Wtedy się odnajdujemy.
Przez dłuższą chwilę centrum dowodzenia staje się Ubud i to nie ze względu na szerokie możliwości zakupowe. Znaleźliśmy kawiarnie, w której przyjemnie się siedziało i tak tam zostaliśmy.
Obserwowaliśmy ludzi plotących całymi dniami koszykowe tacki na dary, które stawia się przed drzwiami, rano są one rozkopane po całej okolicy.
Znaleźliśmy spidermana
szaloną świnię
To miasto sztuki, ją teź znaleźliśmy. Czasem w postaci drewnianych figurek, obrazów, innym razem w postaci wyrzeźbionej czaszki krowy.
Rano dostajemy owoce ułożone w tęczę.