Please leave the airport

Bali żegnamy na lotnisku w Denpasar, a wcześniej spędzamy tam noc (to już tradycja, że latamy w środku nocy/wczesnym rankiem i oszczędzamy na hotelach ogrzewając posadzkę na podłodze terminalu).

Przed wejściem widzę grupę backpackersów śpiących na ziemi, zastanawiam się przez chwilę czemu nie śpią na terminalu, okazało się, że mają oni doświadczenie, które my dopiero nabędziemy.

Rozkładam się na połączonych krzesłach i zasypiam. O 3:00 budzi mnie ochrona i wyprasza poza terminal. Pytam czemu, odpowiadają, że od 3-5 rano terminal jest zamknięty. Informuję ich, że za godzinę mam check in, więc to mało prawdopodobne, odpowiadają, żebym wyszła. Obok nas spała Australijka, która prosi ochronę, by pozwolili jej zostać, bo jest sama i boi sie kręcić w nocy po okolicy, bo siedzi tam sporo miejscowych, którzy będą ją zaczepiać. Ochrona odpowiada “ok, ok, idź już stąd!”

Tak spędzamy chwilę w McDonaldzie, a o 4 mamy jednak check in, więc lotnisko otwierają po 30-stu minutach.

Morał? Bazując na naszych doświadczeniach stwierdzamy, że nie ma miejsca bardziej turystycznego od Bali. Na plażach podążały za nami masażystki namawiające do swoich usług, odpuszczały, gdy przejmowali nas właściciele stoisk, a ci dopiero na rzecz taksówkarzy. I tak w kółko. Ceny są zawyżone nawet na marketach, transport wielokrotnie droższy niż na sąsiednich wyspach i zdecydowanie nie jest to miejsce, gdzie zaoszczędzisz.

Czarne piaski Amed plus bycie bezdomnym na pełen etat

Amed osiągamy wieczorem, po kilkugodzinnej przejażdżce z kierowcą, który całą drogę słuchał wyjątkowo głośno nagrań balijskich cymbałków, by nie zasnąć.

Na miejscu okazuje się, że każde łóżko w Amed i czterech kolejnych miastach sąsiadujących są zajęte. Przez każde rozumiem także takie powyżej $100 za noc. Nie poddajemy się, chodzimy z plecakami kilometr za kilometrem i szukamy. Zrobiło się już ciemno, miejsce się nie znalazło. Witamy w sezonie na Bali! W końcu w Bunutan właściciel jednego z nadmorskich pensjonatów proponuje nam nocleg w jego restauracji (tuż przy morzu, pod zadaszeniem). Dostajemy materac i po zakończeniu zabawy przez pozostałych gości, kładziemy się spać. Po 5-ciu minutach mucha wleciała wprost do mojego ucha, tak głęboko, że T świecąc latarką nie mógł jej zlokalizować. Zassałam ucho palcem i tak ją wyrzuciło na zewnątrz. Po powyższych przeżyciach śpię z zatyczkami w uszach, bluzą na głowie, szczelnie opleciona chustą, jest jakieś 30 stopni.

Pobudka ok 6:00, ciężką noc wynagradza piękny wschód słońca oglądany prosto z “łóżka”. Spaceruję po plaży, nie ma tam nikogo, bo wszyscy mają łóżka i mogą spać!

Tego dnia objeżdżamy całe wybrzeże, z czarnym piachem i setkami kolorowych łodzi, czekających na plażach na turystów.

Biegaliśmy po wodnym ogrodzie

A w drodze powrotnej natknęliśmy się na marsz procesji.

Bali baby!

Mówią, że każda droga gdzieś prowadzi, a jednak nie. Jeżdżę po Bali bez mapy, zakładam, że gdzieś dojadę, założenie jest błędne, bo droga kończy się domem. Przed domem są ludzie, którzy jeszcze zanim zacznę próbować mówić po indonezyjsku uroczo się uśmiechają, z czasem ich uśmiech się powiększa. Starszy pan daje mi pogłaskać koguta. Wszyscy tłumaczą drogę w swoim języku, więc nadal nie wiem gdzie jestem. Sęk w tym, że skręciłam zbyt wiele razy i nie mam pojęcia jak wrócić. Mijam kolejne wioski, prawie każdy ma sklepik przed domem, każdy sprzedaje benzynę w butelce po coli, czasem Absolucie. Kobiety noszą pakunki na głowach, panowie siedzą z kobutami, ubrani w chusty na biodrach (wygląda jak spódnica) i głowie (jak opaska).

Następnego dnia kolejna rundka, tym razem z mapą i po świątyniach.

Przejeżdżamy przez liczne pola ryżowe, dojeżdżamy nad morze. Zatrzymał nas tam zachód słońca i w konsekwencji wracamy do Ubud w nocy, gubimy się przez kolejną godzinę. Towarzyszy nam to uczucie, że tak na prawdę nie musimy się szybko odnaleść, bo nigdzie nam się nie spieszy. Wtedy się odnajdujemy.

Przez dłuższą chwilę centrum dowodzenia staje się Ubud i to nie ze względu na szerokie możliwości zakupowe. Znaleźliśmy kawiarnie, w której przyjemnie się siedziało i tak tam zostaliśmy.

Obserwowaliśmy ludzi plotących całymi dniami koszykowe tacki na dary, które stawia się przed drzwiami, rano są one rozkopane po całej okolicy.

Znaleźliśmy spidermana

szaloną świnię

To miasto sztuki, ją teź znaleźliśmy. Czasem w postaci drewnianych figurek, obrazów, innym razem w postaci wyrzeźbionej czaszki krowy.

Rano dostajemy owoce ułożone w tęczę.

Kuta Lombok

Korzystanie z Lonely Planet ma to do siebie, że miejsca określone jako “puste” w 2008 roku, są pełne w 2009. Kuta na Lomboc miała być, w przeciwieństwie do Kuty Balijskiej oazą spokoju i miejscem odludnym. Skończyło się na długich poszukiwaniach pokoju. Znaleźliśmy jeden, który nie doprowadził nas do bankructwa i pakowania walizek do PL, drogi, a za papier toaletowy trzeba było dodatkowo dopłacać, uroczo.

Tak działo się w zagłębiu hotelowym, sytuacja kształtowała się całkowicie inaczej poza nim.

Postanowiliśmy znaleść plażę tylko dla siebie i zajęło nam to jakieś 10 minut, każda następna była równie piękna i pusta. Nie mam pojęcia, gdzie podziali się wszyscy ludzie z hoteli, ale z pewnością nie tam.

Przy wjeździe do kolejnych wiosek widać podniesione szlabany. Gdy zbliża się turysta, szlaban jest opuszczany, zaś ręka wyciągnięta po opłatę za wjazd. Nie koniecznie musimy przejeżdżać przez tę konkretną, więc zaczynam zawracać, pan namawia, ja dalej zawracam, pan zagradza drogę i usilniej namawia, ja na to, że dziękuję, ale nie będę płaciła, zeby przejechać przez drogę publiczną. Wszędzie naokoło suszyły się nałe rybki, w okolicy nie ma lodówek.

Okolice pełne są łąk, krów jedzących liście palmowe i samych palm. Nic więcej. Co kilkaset metrów mała bambusowa chatka.

Na plażach spotkać można jedynie lokalnych goniących kozy.

Podróż na Gili Island

Opuszczamy Javę na rzecz Lombok i Wyspy Gili. By tam się dostać jechaliśmy 2h autokarem, następnie busem, który podwiózł nas na dworzec kolejowy, pociągiem z dwoma poduszkami na łebka 4h, kolejna 1h w mini busie ze zdecydowanie zbyt wysoką liczbą zestresowanych pasażerów, którym nogi nie mieściły się w przerwy pomiędzy siedzeniami i trzymali je pod brodami (zakładam, że był to autokar szkolny). Jeszcze kilkadziesiąt minut na promie i jesteśmy na Bali!

3h w tym samym autokarze do Dempasar i poszukiwanie pokoju na noc. Balijczycy są wyjątkowo mili i pomocni (czego nie można powiedzieć o mieszkańcach Javy), ale odpowiedź na proste pytanie typu gdzie jest najbliższy hotel zajmuje im bagatela 15 minut.
Następnego ranka wstajemy co świt, 2h autokarem do portu, następnie 4h ferry na Lombok przy akompaniamencie delfinów i 2h busem do Senggigi, gdzie musieliśmy przeczekać do rana na łódkę.

Zmęczeni dwu dniową podróżą udaliśmy się na tańce do Happy Baru z żywą muzyką, gdzie zafundowaliśmy sobie sushi i piwa, a kelnerzy w koszulkach z napisem “I drink, I get drunk, I fall down, No Problem” sprawili, że poczuliśmy się jak u siebie.

Rejs na wyspę zajął 1,5h i zaczął się spacer. Wszystko okazało się zajęte, to malutka wyspa – Gili Meno, chatkę znaleźliśmy dopiero po przejściu na przeciwną stronę wyspy. Jest wprost idealnie, brak ludzi, domek z widokiem na morze, werandą z dwoma fotelami, betonową łazienką jak z Dwella i uczuciem relaksu w powietrzu.

Nasz gospodarz chodzi ubrany jedynie w chustę zawiniętą na biodrach i wciąż coś podgwizduje.

Plaże są puste, tuż przy wodzie ustawione jest coś a’la podłoga na palach z poduchami i zadaszeniem, czyli miejsce na popołudniową drzemkę.

Budzą nas lokalni mieszkańcy, którzy korzystając z wieczornego odpływu łowią i szukają owocy morza na naszą kolację.

Poszliśmy na drugą stronę wyspy, żeby zobaczyć zachód słońca i znaleźliśmy opuszczony luksusowy hotel, do którego można było wejść i się rozejrzeć. Nadal jest woda w basenie, ale wykształciły się w nim osobliwe formy życia, więc rezygnujemy z kąpieli. Wszystko jest na swoim miejscu, stół bilardowy, bar, butelki z keczupem, aż przykro patrzeć, ja takie miejsce niszczeje.

Gilli Meno ma to do siebie, że jest malutką relaksacyjną wysepką, bez barów z imprezami, a małymi restauracyjkami z leżankami zamiast krzeseł, bez dróg i oświetlenia naokoło wyspy. Z romantycznej kolacji z winem wracaliśmy przez ciemność po omacku, z wyciągniętymi przed siebie rękoma, szurając stopami po piachu i próbując wymijać palmy.