Do Tajlandii wkraczamy przez Rantan Panjang. Mamy kilka obaw, zwłaszcza, e w związku z częstymi zamieszkami na tle religijnym mającymi tam miejsce, wszelkie możliwe źródła to odradzają.
Oficer był wyjątkowo sympatyczny, nie potraktował nas jako “zło konieczne” i przyznał wizę na dwa miesiące.
Spacerem docieramy do stacji kolejowej, gdzie znalezienie pociągu nie było proste, bo rozkład napisano we wzorkach, nie literach. Trochę nam zabrało rozszyfrowanie Chumphon i już siedzimy w 3-ciej klasie pociągu, czyli na drewnianych ławkach, z drewnianymi oparciami. Na suficie wiatraki, okna otwarte na rozcież, co 5 minut przechodzą żołnierze z karabinami i tak przez kolejnych 12h. Po 3 jest bardzo niewygodnie, po 5 nie da się już siedzieć, po 10 nienawidzimy pociągów, po 12h nienawidzimy wszystkiego.
W Chumphon lądujemy około 2 w nocy i krążymy po mieście w poszukiwaniu biura podróży, bo podobno gdzieś jest jedno otwarte. Miasto pełne młodych Tajów, czekających w kolejkach do klubów, krzyczących przed pubami, czyli całkowita odmiana po Malezji. Około 3 udaje nam się kupić bilety na prom do Ko Tao i bagietkę z mozarellą i pomidorem!
Czekamy chwilę zanim wpuszczą nas na pokład łodzi, bagaże mają tu pierwszeństwo.
Właśnie, wpuścili nas dokładnie na pokład, bo opcja siedząca w kabinie z klimą kosztowała dodatkowo, pomimo wysokiej ceny za bilet. W efekcie 50-tka ludzi smaży się na pełnym słońcu przez jakąś godzinę.