Kuala Lumpur – lądowanie i mieszkanie

W zamach zahartowania i przygotowania do niskobudżetowego podróżowania po Azji Pd-Wsch, spędziliśmy noc na lotnisku. Rozłożyliśmy się na ławce tuż przed wejściem do jednego ze sklepów, n kolacje zjedliśmy zupki chińskie i odpłynęliśmy. Pobudka około 5 rano, by zgłosić się do odprawy. Niemiła Pani poinformowała nas o nadbagażu i obowiązku uiszczenia z tego tytułu opłaty w wysokości A$40, wyśmiałam pomysł, bo żadna z moich obecnych bluzek nie jest tyle warta i zaproponowałam pozbycie się części bagażu. W efekcie przełożyłam zbędne kilogramy do plecaka podręcznego i zażegnaliśmy jeden kryzys, by po chwili powitać nowy. Ta sama Pani nie miała pojęcia, czy jako Polacy możemy jechać do Malezji (czemu nie?) i czy dostaniemy tam wizę. Po kilkunastu minutach gdybania stwierdziła, że to nasz problem i przekonamy się o tym w Malezji.

Na miejscu przywitały nas upał, wysoka wilgotność powietrza, deszcz i darmowa wiza na 90 dni. Obwąchani przez psa, prześwietleni i przeszukani, wpuszczeni zostaliśmy do kraju.

Zapakowaliśmy się do lokalnego autobusu na terminalu KLIA (dzięki promocji płacimy RM16 za 2 osoby) i ruszamy do miasta. Okolice oglądane przez szybę pokrytą kroplami deszczu prezentuje się wybornie. Przede wszystkim dużo palmowych lasów, a jak budynki to tysiące takich samych na kupie.

W mieście dorywa nas miejscowy i proponuje hotel, który już wcześniej sobie upatrzyliśmy. Odpuszczamy, bo jest dwa razy droższy niż powinien. Jest to pewnego rodzaju prawidłowość, o której słyszałam. Gdy hostel/dom gościnny znajdzie się na stronach Lonely Planet, traci na czystości i zyskuje na cenie.

Plączemy się po mieście z plecakami i po kilku próbach osiadamy w Lee Mun Guest House w Chinatown.

Nasz pokój zamykany jest na kłódkę i nie ma klamki. By zakryć brud i szpary na zielonych ścianach, wytapetowano je kartkami z magazynów. Kładziemy na łóżku chusty i obserwujemy karalucha przebiegającego po podłodze (po Sydney nie robi to na nas większego wrażenia).

 

Nasz gospodarz uzależniony jest od seriali malezyjskich i wraz ze swoimi przyjaciółmi wciąż je ogląda, a my chcąc lub nie, robimy to z nimi, gdyż ściany naszej sypialni nie łączą się z sufitem i wszytko słychać. Dzięki zatyczkom do uszu przestaje to być problemem.

Nie można pominąć łazienki, jest ciepła woda i wybór rodzajów kąpieli.

 

Otórz można wybrać tradycjonalny prysznic lub za pomocą rondelka polewać się wodą z baczki (bardziej popularny).

Należy również pamiętać o zakazie wchodzenia do muszli klozetu po spłukaniu wody, a jeśli się zapomni, można liczyć na karteczkę z przypomnieniem.

 

Marta dobra rada radzi: płać za jedną noc pobytu. Gdy okaże się, że w materacu masz robale, które nocną porą zrobiły sobie na tobie wyżerkę, z pewnością będziesz miał ochotę na zmianę pokoju.

Perth

W Perth spędziliśmy prawie tydzień, lecz w pędzie przygotowań do opuszczenia Australii, czas minął jak z bicza trzasł.

Co się rzuciło w oko, to wszechobecna moda na Miami Vice, od uczesania do ubrania, ale wśród młodych chłopców.

Znaleźliśmy bardzo interesującą miejscówkę tuż obok oceanu, która pomogła zaoszczędzić ładny grosz, gdyż ceny kempingów to istny obłęd. Co noc zatrzymywało się tam minimum 10 vanów z backpackersami, więc nie czuliśmy się osamotnieni.

Przez chwile wszystko skupiło się na znalezieniu odpowiedniego ubezpieczenia, czyli takiego, które:
– ma sens, bo od czegoś zabezpiecza,
– nie skróci naszego wyjazdu o połowę ze względu na jego koszt,
– można wykupić, gdy jest się Polakiem,
– można wykupić w trakcie podróży.

Niestety nie mieliśmy największego wyboru.

Wszystko leciało jak krew z nosa i jedyne co ratowało sytuację to poranna kawa z cruassantem i spacer po uroczych alejkach Fremantle.

Pożegnanie z OZ było szybkie i bezbolesne, bo w ramach oszczędności przespałam noc na lotnisku, nie myśląc, że to ta ostatnia.

Co zapamiętam, to różowe jezioro po drodze do Perth.

Vanowa kuchnia

Van sporo uszczuplił nasze wydatki. Największym było zrezygnowanie z kempingów i rozbijanie się na dziko, np na parkingu przed kempingiem (czasem trzeba być w życiu beszczelnym).

Co najbardziej doceniliśmy, to możliwość przygotowywania posiłków. Proste śniadanie w kawiarni kosztuje ok $6-7, a nasze cacuszka tylko 1/3 tej ceny, czasem jeszcze mniej.

W ramach zakupów zorientowaliśmy się, że instytucja plastikowej torebki jest na zachodnim wybrzeżu kompletnie obca. Zaowocowało to widokiem ludzi chodzących po ulicach z kartonami pełnymi jedzenia.

Sharks Bay & Pinnacle Desert

W drodze do Carvantes zatrzymaliśmy się w ramach wspomnień w Monkey Mia. Żeby nie było wątpliwości, wszystkie delfiny mnie rozpoznały.

Na nocleg wybraliśmy Denham, bo tamtejsze kempingi są zdecydowanie tańsze. Po ulicach chodzą dzikie strusie i całkowicie olewają ludzi. Jeden stanął przede mną w odległości 1m i w chwili gdy gryzłam placek wiśniowy, wysikał kupę. Urocze.

Punktem nie do przeskoczenia w Zachodniej Australii jest Pinnacle Desert, mieszcząca się w Nambung National Park. Z piaskowych diun wyłaniają się setki skalnych słupów. W okolicy można usiąść na plaży, by ją szybko opuścić z piaskiem w zębach.

Exmouth i okolice

Po okolicy Exmounth, czyli Cape Range National Park, przechadzają się emu. Wyglądają na dosyć oswojone z ludźmi, ale przy każdej próbie podejścia na odległość mniejszą niż 100m podnosi się kurz. Nadrabiały za to kangury, które grają z kierowcami w szachy. Raz jest szach, a raz i mat.

Samo Exmounth nie budzi zachwytu. Wszystko jest po prostu droższe niż powinno, zwłaszcza kempingi. Na każdym rogu namawiają nas na pływanie z whale sharks, bo to jedyna taka możliwość na całym świecie… my wiemy, że zdecydowanie taniej kosztuje ta sama przyjemność na Filipinach, więc odpuszczamy.

Do Cape Range National Park natura nie wpuściła jeszcze cywilizacji. Nie ma resortów, barów, ani sklepów z suwenirami. Całe dni upływają nam na pływaniu na Ningaloo Reef. Dosyć często ma to miejsce na Turquise Beach wyglądającym jak Whitehaven Beach, z rozmieszczonymi tuż przy brzegu rafami koralowymi. 

Do nurkowania lepsza jest pustawa Oyster Stacks, gdzie do wody wchodzi się prosto ze skał, a naokoło rozgwiazdy (w tym fioletowe), korale i ryby wszystkich barw. 

Po opłaceniu można tam również biwakować na specjalnie wyznaczonych punktach, co pozwala na poranną kąpiel wśród raf i budzik w postaci papug.

Gorzej jest z wszechobecną solą, bo pryszniców w jakiejkolwiek postaci brak. Stoi jedynie telefon na środku pustkowia.

Na końcu parku, przy Yardie Creek, pojawiły się ponoć krokodyle, więc pojechaliśmy zbadać sprawę. Zamiast tego zaatakowało nas stado much. Biegając odganiałam bydlaki, które bawiły się w grę z ¨luru polegającą na wchodzeniu do każdego otworu na mojej twarzy, kiedy T. pokazał mi kangurzycę z maleństwem w torbie. To jeden z tych widoków, o których się nie zapomina.

Tak jak i zachodów słońca.