Good Morning Vietnam!

Luang Prabang to wyjątkowo urocze miejsce, ale wszystko co dobre musi się w końcu skończyć (przynajmniej tak mówią). Przez kilka dni najedliśmy się na nocnym wegetariańskim bufeci za 5000 Kip/talerz (backpackersi rozumieli tę zasadę jako „wwalaj na talerz ile się da i smacznego” i nikt się z tego powodu nie buntował), nauczyliśmy z biegu odpowiadać nieznajomym zagadującym nocą, że nie kupimy czystego opium i prawie kupiliśmy kozę.

Większość czasu spędziliśmy na siodełku, bo jak przez laoskie uliczki z francuską architekrurą to tylko na holendrze.

Jest tu niezwykle europejsko, no może z wyjątkiem restauracji znad rzeki, gdzie jest poprostu azjatycko.

W mieście pełno klasztorów i świątyń, a w nich oplecionych pomarańczem mnichów. Chłopcy szykują się do pełni i trenują grę na dzwonach. Nawet kot jest pomarańczowy.

Miasto tętni życiem, a na nas czas.

Powrót do stolicy nocnym autobusem, z lokalnymi tak wesoło zabawiającymi kierowcę, że ten zapomniał, że część pasażerów winna wysiąść w połowie drogi. Śmiałkowie się przypomnieli i bez słowa wyjaśnień/przeprosin/zwrotu pieniędzy, wysadzono ich na środku niczego o 2 w nocy i rzucono na odchodne, że to tylko 80 km i żeby złapali autobus jadący w przeciwnym kierunku. Tamci próbowali coś krzyczeć, ale nikt już tego nie usłyszał, za to ciszej się nieco zrobiło.

W Vientian krążymy kilka godzin, tak do wschodu słońca i z biegu kupujemy bilety do Hanoi plus dwie poduszki (planowe 24h na tyłku w pozycji siedzącej).

Już przy pierwszym kontakcie z Wietnamem, jeszcze na ziemi laoskiej robi się dosyć nerwowo. W autokarze nie ma numerowanych siedzeń, nasz pick up był na miejscu ostatni, ale jeszcze złapaliśmy fotele obok siebie. Kiedy kładę rzeczy, podchodzi do mnie kierowca, popych i każe krzycząc iść na tył (na siedzenia bez możliwości regulacji, czyli cała droga pod znakiem 90*), pytam dlaczego, on jeszcze raz mnie popycha i mówi, że to miejsce dla Wietnamczyka. Poradziłam mu, żeby spróbował z kimś innym i usiadłam, nie reagując na jego krzyki. Dziewczyna przede mną nie miała tyle szczęścia, bo zbudzona ze snu wstała z miejsca, na które szybko wsunął się rodak kierowcy i odmówił zejścia (pomimo toreb i rzeczy Brazylijczyków w nogach i na siedzeniach). Na nic zdały się żądania i próby rozmowy czy tłumaczeń, kierowca zaczął symulować, że zaraz pobiją pasażerów. Zrobiło się mało sympatycznie, więc ktoś wezwał policję, a ta kazała Wietnamczykowi wstać i zająć inne miejsce. Ot tak i po problemie. W ten sposób wprowadzeni zostaliśmy w szereg zasad, które mają nas obowiązywać w Wietnamie:

1. Obywatel Wietnamu jest lepszy od innych,
2. Obywatel Wietnamu dostanie dwa miejsca, choćby kto inny zapłacił za jedno z nich i musiał przez to siedzieć na ziemi,
3. Jeśli nie jesteś Obywatelem Wietnamu, nie odzywaj się.

Na granicy znów nie lada wyzwanie. Stoimy przed okienkiem na przejściu graniczynym. Jest ok. 30 obcokrajowców i setki azjatów. Czekamy w kolejce jak cywilizowani ludzie, azjaci są troche mniej cywilizowani i wpychają się z boków jak mogą, przepychając przez nas. W końcu tworzymy coś w rodzaju muru i łapiąc lokalnych za ręce nie pozwalamy wrzucić paszportów przez okienko. Nic to nie pomogło, znaleźli boczne wejście. Czekaliśmy jakieś 2h.

Good morning Vietnam!

Poranny marsz mnichów

Codziennie o 6 rano mnisi z Luang Prabang zbierają dary z jedzenia i datków od okolicznych mieszkańców. Raz na jakiś czas zjeżdżają się także ci z sąsiednich wiosek i w wężykach liczących kilka setek osób kroczą przez miasto.

Każdy nosi na ramieniu swoją mise.  Chodzą przez około 1-2h. Po bokach dróg siedzą na matach mieszkańcy z przygotowanymi darami, zazwyczaj jest to uprzednio ugotowany ryż.

Nagle w powietrzu roznosi się dźwięk dzwonów i na ulicach pojawiają się pomarańczowe wężyki. Na czele tych z jednego klasztoru zawsze stoi główny mnich.

Zrywając się z łóżka o 5 rano gotowa byłam na bardzo intymne przeżycie, ja siedząca gdzieś na brzegu chodnika i setki mnichów. Okazało się, że ze mną siedziały dziesiątki turystów, ale i tak było intensywnie.

Co mnie nieco zaskoczyło to fakt, że mnisi nie spożywają zebranych darów, co ma miejsce między innymi w Birmie. Na ulicach porozstawiane są kosze, w których wypróżniane zostają misy. Korzystają na tym z pewnością biedni z okolicy i dzieci, które biegają z kartonami i wybierają co ciekawsze kąski.

Po marszu robi się najprzyjemniej. Turyści wracają do pokoi hotelowych, a ja sama chodze po pusych alejkach. T. nadal w pierwszej fazie snu.

Vang Vieng

W trakcie podróży po Laosie jest się skazanym na relaks. Wyjątkiem nie jest Vang Vieng, miasteczko położone przy Mekongu. Elementem charakterystycznym są tu knajpy z “Przyjaciółmi”, tanim piwem i smacznym jedzeniem. Serial leci w kółko, a backpackersi gapią się w ekran godzinami. My nie byliśmy wyjątkiem i dołączyliśmy do stada.

W chwilach przebłysku świadomości wybrać się można nad rzekę i spłynąć nią, rozłożonym na dętce z butelką piwa w ręku lub popaplać się w błocie. Można również pójść na spacer wzdłuż rzeki, pod cienkimi bambusowymi mostami, by osiąść na jednym z porozrzucanych leżaków i patrzeć na wzgórza.

Spotkaliśmy starszego Anglika, który opowiedział nam o 2 miesiącach spędzonych w tajskim więzieniu, za posiadanie 1g marihuany. Podobno dużo z więzienia wyniósł i nie żałuje spędzonego tam czasu. W między czasie mijały nas dzieci, które biegały po okolicznych resortach i wyrywały kwiaty z korzeniami, by sprzedać je w następnych.

Zachód słońca zakrywały chmury. Wschód był z drugiej strony miasta.

Francuskie Vientiane

Wstajemy na wyraźnie pogłębiającym się kacu, by wydostać się z wyspy. Bilet kupiliśmy w wieczór festiwalu, więc istnieje prawdopodobieństwo, że jednak zostaniemy. Zatrzymujemy się na śniadanie w knajpie na palach, czyli tarasie, pełnym kociaków. Na jedzenie (dwie kanapki) czekamy około godziny. Wszyscy na wyspie mają kaca. Odnajdujemy naszą łódź, która odstawia nas na stały ląd. Tam już czeka bus do Pakse. Wszyscy wyglądają na bardzo zmęczonych, wszyscy przypłynęli z tego samego kierunku.

Miasteczko portowe to domy na palach, a za drogę robi błoto. Ludzie kąpią się w rzece pod domami odgarniając jednocześnie pływające tam śmieci.

Droga zajmuje jakieś 6h, na miejscu z biegu kupujemy bilety na nocny do Vientiane. Kazali nam się stawić o 19.30, wpuszczali od 20.15.  Autokar to dwa rzędy podwójnych łóżek. My dostajemy górne nad łazienką, T. wini za to złośliwość sprzedawczyni. Absolutnie bym się z tym nie zgodziła, gdybym Pani nie widziała i gdyby Europejki z łóżka na przedzie nie przenieśli na łóżko dolne naprzeciwko łazienki. Nagle wszystko stało się możliwe. W nocy postanowiono nas zamrozić.

W Vientiane jesteśmy o 6.00 rano i zaskoczeniem stwierdzamy, że znalezienie pokoju nie jest proste. Wszystko pozajmowane. Nie zniechęcamy się jednak i postanawiamy poczekać do 12.00, kiedy to ludzie opuszczają pokoje.

Miasto pełne jest francuskiego wpływu. Na każdym rogu kawiarnia, restauracja lub sklep z importowanymi produktami.

Są również tereny niezagospodarowane w okolicach rzeki, gdzie zgubić się można w wysokich trawach, zapominając na chwilę o możliwości bliskiego spotkania z miną. Wybuch mnie ominął, za to wbiłam zardzewiały pręt w stopę. O troskach szybko zapomniałam, bo znalazłam belgijskie piwo. Jak przerwa od Azji, to w Vientiane.