Hoi An

Wietnam pożegnaliśmy w Hoi An, gdzie spędzialiśmy kilka dni jeżdżąc na rowerach i wylegując się na plaży. Jest to miejsce, gdzie uszyć można suknię balową i pasujące do niej buciki za bardzo rozsądną cenę, czytaj tanio.

Prócz tego miasto jest urocze samo w sobie, piękne kolorowe budynki, wąskie uliczki i uprzejmi ludzie. I zdaje sie człowiekowi, że to już nie Wietnam.Wieczorami rozkładają się małe restauracyjki, złożone z grila i długiego stołu. Jest ich takich samych około 12 obok siebie. Każda prowadzona prawdopodobnie przez rodzinę zachęca klientów do zjedzenia przy tym konkretnym stole. Mają tu smakołyki jak fried wonton i szklankę piwa za 4000D.

Wieczorem po rzece pływają starsi ludzie. Są pomarszczeni jak śliwki, ale uśmiechnięci i pogodni. Nie chcą od nas niczego, tylko pozdrawiają i obserwują.

Z Hoi An sleeperem (będę tęskniła za tym środkiem transportu) docieramy do Nha Trang, gdzie o 6 rano siadamy z kawą na plaży, która wygląda jak Surfers Paradise w Oz. Szeroka, zamglona, z budynkami prawie w morzu. Przy śniadaniu znajdujemy się w środku akcji odzyskiwania dokumentów i pieniędzy pozostawionych przez parę z Chile w autokarze. Biegają, dzwonią i ostatecznie gonią na skuterze autokar. My ruszamy do Sajgonu, droga trwa kolejnych 11h.

W Ho Chi Ming w znalezieniu pokoju pomaga nam pracownik socjalny w postaci bardzo starej pani ze świetnym angielskim. Ona również niczego od nas nie oczekuje, może poza obiecaniem, że będziemy się dzisiaj dobrze bawili. Zaraz ruszamy na miasto po leki na sraczkę i kilka par majtek dla mnie (przez kilka miesięcy w Azji okazało się, że tutejsze praczki wyjątkowo upodobały sobie moją bieliznę, która kolejno ginęła, więc ostatecznie ostałam się z jedną parą majtek).

I na koniec – nie nastawiajcie się, że zjecie coś na lotnisku w Ho Chi Ming, jest bardzo drogo i bardzo średnio.

Przez wschodznie wybrzeże

Wyjeżdżamy z Sapy w wagonie sypialnym. Podobno miejsca na dole są najlepsze, z tym, że z pewnością wtedy, gdy nie rozsiądzie się na nim Wietnamczyk mówiąc, że nie zejdzie, bo nie zamierza jeszcze iść spać, a to, że ty chcesz, to już twoj problem. Piękny kraj, uroczy ludzie.

W Hanoi podejmujemy pierwszą próbę wysłania paczki do PL. Już w wejściu wszyscy się wyjątkowo cieszą na nasz widok, a my śmiejemy, gdy podają nam abstrakcyjną kwotę nie ważąc nawet tego co mamy. Prosimy o rozpiskę cen i wychodzi, że mamy zapłacić 1/3 żądanej kwoty. Na to nikt nie chce się zgodzić, więc z nadbagażem na plecach jedziemy dalej.

Ku braku zaskoczenia orientujemy się, że bilety, które sprzedano nam do Hoi An bez przesiadki, zawierają przesiadkę i 5h przerwę w Hue. Przy okazji śmiania się z kolejnego przekrętu poznajemy Jena z Tajwanu, który sprzedaje nam sprawdzone rozwiązanie na naciąganie – straszenie Policją. Jakkolwiek beszczelni potrafią być Wietnamczycy, wyjątkowo boją się Policji.

Czas w Hue nie został zmarnowany, bo Jen mieszkał w okolicy ponad pół roku i oferuje spacer z przewodnikiem. Przy okazji trafiamy do knajpy z wyjątkowo dobrym jedzeniem, gdzie otwierają piwa za pomocą kawałka deski z gwoździem i śrubą i są z tego bardzo dumni.

Podróżujący wybrzeżem mijamy wąskie domu, czasem szerokości jednego pokoju i wysokości kilku pięter, których dachy przerzucone są workami z piaskiem, by nie stracić blachy. Ryby łowią w wielkich, okrągłych, bambusowych koszach.

W Sapa przenoszą domy

Jedna z kobiet Hmong, z którą zaprzyjaźnili się nasi znajomi, zaprosiła nas na obiad do domu swojej siostry. By tam dotrzeć, zorganizowaliśmy Panów na motocyklach i pognaliśmy w dół drogi. Następnie chwila wspinaczki po tarasach ryżowych, po których swawolnie biegały maciory z małymi prosiaczkami i jesteśmy na miejscu.

Była to drewniana chata, bez podłóg i połączenia z ziemią. Okoliczni ludzi są wędrownikami, więc rozkładają swoje domy jak klocki lego, po czym, gdy nadejdzie czas, składają je i w drogę. Są tu trzy sale, jadalnia po środku, kuchnia i sypialnie. Chodzi się po piachu, ale telewizor i odtwarzacz DVD są obowiązkowe.

Siedząc na ganku patrzyliśmy na pola ryżowe i uczyliśmy się o lokalnych wzorach i sposobach ich wyszywania, a także farbowania. Następnie przyszedł okliczny specjalista od biżuterii i tak ruszyła szkolna maszyna.

Kobiety, zależnie od przynależności szczepowej, noszą bardzo specyficzne stroje. Nasz gospodyni to kobieta Hmong, czyli przy wysokiej temperaturze biega opatulona w czerń, co nie przynosi ulgi. W ramach poznawania kultury, zostałyśmy poczęstowane strojami i tak zaczęłó się przebieranie. Bo tylko wydawać się może, że założenie tych warstw jest proste. Pomyśleć, że kobiety Hmong ubierają się tak codziennie.

Na koniec wszystcy zasiedliśmy do wspólnego stołu i zjedliśmy najlepszy wietnamski posiłek.

Targowisko w Bac Ha

O 7 rano siedzimy w busie do Bac Ha, oczywiście Vietnamise style, nic, co powiedzieli, nie pokrywa się z rzeczywistością.

Targ w Bac Ha odbywa się co niedziele i jest nie lada wydarzeniem. Cała przygoda była wyśmienita. Pełno kolorowych strojów okolicznych mniejszości i kobiet z dziećmi na plecach.Jest miejsce, gdzie kupić można woły, które wszyscy zainteresowani skrupulatnie oglądają. Można też kupić szczeniaka na obiad, a potem obnosić się z nim jak z torebką. Początkowo myślałam, że Wietnamczycy tak lubią małe pieski, potem ktoś zaczął mi tłumaczyć, że będzie z nich dobra zupa.

Tuż przede mną jedna z tych kobiet odzianych w tęczę zwinęła klapki, więc trzymam plecak bliżej siebie.

Na targowisku można znaleść wszystko i za każdą cenę, ale nie po to się tam idzie. Siedząc pod blachą i popijając herbatę obserować można zakupy ludzi, których życie wygląda całkowicie inaczej od naszego.

Sapa

Podróżowanie w Wietnamie zaliczyć można do przyjemnych pod względem środków transportu – zarówno autobusy jak i pociągi oceniam na 5+, trochę gorzej z towarzystwem. By dotrzeć do Sapa wzięliśmy pociąg. Trochę późno się zdecydowaliśmy, więc ostały się jedynie miejsca siedzące w nocnym pociągu. Wszystko pięknie i wygodnie, jest nawet tv dla tych, którym nie uda się zasnąć i są fanami wietnamskiego karaoke. Jedyne co mnie irytowało przez całą drogę to Pan, który postanowił położyć kolana na tyle mojego siedzenia i prostować mi oparcie. Pod kontem 90* nie śpi się najwygodniej, więc poprosiłam go miło, żeby przestał, a on odkrzyknął, że nic go to nie obchodzi bo po tej stronie siedzenia może robić co chce. Nie wchodząc w szczegóły, zemściłam się.

O 6:00 jesteśmy już w Lao Cai, skąd pozostała jedynie godzina drogi busem do Sapa. Musimy jednak poczekać 2h na otworzenie kas, by kupić bilety powrotne. Można to zrobić w mieście, ale koszta są zdecydowanie wyższe. Nie przeszkadza to lokalnym naganiaczom w informowaniu nas z częstotliwością 5 minut, że musimy już iść, bo nasz bus właśnie odjeżdża (nie mieliśmy zarezerwowanego busa).

W mieście szybko padam, wykończona nocną walką. Zahaczamy jedynie o targowisko i przechadzamy się główną ulicą. Są one pełne kobiet w tradycyjnych strojach. Zaczepiają one każdego, kto nie wygląda na lokalnego, pytają o imię, wiek, pochodzenie i tak się za ludźmi wloką, aż ktoś coś kupi.

Jest tu wiele szczepów, najbardziej charakterystyczne są kobiety z czerwonym nakryciem głowy, wygoloną twarzą i przodem włosów. Podobno uważają, że gdy do jedzenia wpadnie włos, to to duże nieszczęście.

Nasz pokój mieści się na ostatnim piętrze wysokiego budynku. Mamy łączony taras, na nim stolik, krzesełka i cudowny widok.