Santa Teresa i trochę Lapa

Mój ostatni dzień w Rio postanawiam spędzić w Santa Teresa i Lapa. Wpierw muszę jednak podjechać do Novo Rio po bilet autobusowy do Boliwii. Szybki zakup, wskazówki otrzymane w punkcie informacyjnym i już siedzę w autobusie do punktu przeznaczenia. Autobus wije się w górę wzdłuż torowiska, którym porusza się żółty tramwaj (lizboński akcent). Na kolejnych wzgórzach poukładane są małe domki, czy może bardziej trafnym określeniem będzie konstrukcje – to fevele. Każda dzielnica ma swój kolor maźnięty na którejś ze ścian. Zieleń, żółć, czy nic.



Pytam jakąś kobietę czy to ok, że sama zejdę ze wzgórza w dół. Odpowiada że jak najbardziej nie. Zdaję sobie sprawę, że jestem sama, ale nie będzie strach dyktował mi zasad podróży. Wychodzę i schodzę. Są chwile, kiedy jestem całkiem sama na długiej ulicy, to podobno nie najlepszy znak. Zaczepiam dwie dziewczynki z pytaniem, gdzie jest najbliższy przystanek autobusowy. Te pytają, gdzie chcę dojechać i zaczyna się prawdziwa przygoda.

Mówią i mówią a ja niewiele pojmuję, powtarzają to samo w zwolnionym tempie, pojmuję jakieś 20%, powtarzają to w kółko z prawdopodobnie założeniem, że jak się osłucham to zrozumiem więcej, ale i to nie działa. Mówią, żebym szła gdzieś z nimi, to idę. Dochodzimy do pary policjantów, którzy kierują mnie na hiszpańskie schody po czym mówią, że w sumie nie powinnam tam iść, bo miesiąc temu zabili tam Niemkę, a co za tym idzie nie jest najbezpieczniej. Wracam więc za dziewczynkami w górę. Te znów zaczynają mówić i ostatecznie prowadzą mnie do mamy jednej z nich, która robi dokładnie to samo co one wcześniej. Zaczyna się ściemniać, więc mówię, że ja już sobie pójdę. Wtedy napotykamy kolejną parę policjantów, która prowadzi mnie do pierwszej pary. Potem wspólnie postanawiamy, że jeden z nich zaprowadzi mnie do właściwego przystanku. Ale okazuje się, ze ten wybrany nie ma pojęcia, który jest właściwy i pyta wszystkich naokoło. Ktoś radzi, żebym przebiegła przez trasę szybkiego ruchu, policjant na to przystaje, więc biegnę. Utknęłam gdzieś po środku, ja z jednej strony, obok dziewczyna z flagą, po przeciwnej stronie jakaś bezdomna. W oddali widzę nadjeżdżający autobus, zatrzymuję go gdzieś, gdzie nawet nie ma mowy o przystanku, zaś kierowca jest szczęśliwy, że może mi pomóc. Rio jest genialne.

A wieczorem wróciłyśmy z dziewczynami do Lapa na festiwal sztuki.

Plaże Rio


Poszłam na każdą kolejną, ale niefortunnie pogoda nie była najlepsza, więc nie podziwiałam pół nagich ciał tarzających się w piasku. Zjadłam za to loda z Mc Donalda i zaliczyłam przejażdżkę autobusem z szalonym kierowcą, który odmówił zatrzymania się na jakimkolwiek nie pożądanym przeze mnie przystanku i w efekcie w godzinach szczytu pozostał pusty.

Cristo Redentor

Postać Chrystusa patrząca ze wzgórza na Rio jest znana na całym świecie, okrzyknięta w 2007 roku jednym z siedmiu cudów świata.

Postanowiłam zignorować chmarę taksówkarzy namawiających na podwózkę na górę i biorę kolejkę. Ktoś mi powiedział, że lepiej usiąść po prawej stronie i miał racje, bo po drodze tuż przed wjazdem w chmurę podziwiać można widoki na miasto.

Na szczycie Corocovado okazuje się, że Chrystus chowa się w chmurze i nie da rady zobaczyć ani stóp ani niczego innego. Mam dużo czasu, więc razem z nowo poznanym Kolumbijczykiem idziemy na kawę. Nie musieliśmy specjalnie patrzeć na rzeźbę, bo gdy tylko przecierało się niebo i Chrystus ukazywał się zgromadzonym u jego stóp, ludzie wpadali w euforię, krzyczeli, klaskali, wydawali także inne, mniej określone dźwięki, pstrykając setki zdjęć. Podniecenie sięgało zenitu.


W końcu, po latach patrzenia na niego poprzez TV, filmy i zdjęcia, zobaczyłam go na żywo (niefortunne określenie). I pomyślałam, że jest mały, o wiele mniejszy niż go sobie wyobrażałam.

Jeszcze jedno – widok na Rio, jak tylko przeszły chmury był genialny!

Pao de Azucar – Rio de Janeiro

Ze scyzorykiem w kieszeni ruszam na samotny podbój Rio. Mój zmysł orientacji w terenie nie zawsze działa (być może dlatego że nie mam mapy), więc w razie czego będzie się czym bronić. Lub po prostu poproszona wręczę oprawcy plecak.

Dostałam kartki ze wskazówkami od Miry i ruszyłam do miasta grzechu. W pierwszym autobusie bardzo pomocny lokalny poinformował mnie, że siedzi tam też Szkot również jadący do Sugar Loaf. Brzmi świetnie. Poznałam Kennego i spytałam czy wie jak tam dojechać. Odpowiedział, że nie. Zawsze lepiej nie wiedzieć wspólnie jak samemu.

Pao de Azucar jest całkiem fajne. Siedzieliśmy tam godzinami obserwując Rio, chowającego się co chwilę w chmurach Jezusa i popijając piwo. zeszliśmy również na dół na małą plażę ulokowaną pomiędzy wzgórzami.

Kiedy zaczęło się ściemniać nadszedł czas powrotu. Byłam przekonana, że wiem autobus powinnam wsiąść, no cóż, byłam w błędzie. Zaczęliśmy pytać naokoło. Facet ze stacji benzynowej bardzo chciał pomóc, ale my nie bardzo go rozumieliśmy. Następnie zatrzymaliśmy grupę młodych ludzi, którzy – dzięki bogu – mówili po angielsku i wytłumaczyli nam gdzie iść. Więc poszliśmy.

Jest już ciemno, jesteśmy w Rio, stoimy na przystanku i czekamy na autobus, który nie przyjeżdża. Zaczynam pytać na około i widzę, że Kenny jest w pierwszej fazie paniki (okolica średnio ciekawa). Jeden facet mówi, że autobus na który czekamy jest dosyć rzadki i prawdopodobnie nawet się tu nie zatrzyma. Sugeruje byśmy wzięli inny i potem się przesiedli. Oferuje pomoc w przesiadce, więc myślę “super”!, Kenny zaś jest w drugiej fazie paniki. Zatrzymujemy się gdzieś pod mostem, gdzie jest dosyć ciemno i pusto i wygląda na to, że to właśnie tu mamy wysiąść. Nie wygląda to na przyjazną miejscówkę, zbyt ciemno, zbyt pusto, zbyt strasznie… Decydujemy się na bieg i w końcu znajdujemy nasz autobus.

Podsumowanie dnia:

– ludzie w Rio są bardzo mili i pomocni,
– niektórzy mówią dobrze po angielsku (forum Lonely Planet twierdzi, że nie mówią),
– nie koniecznie jest niebezpiecznie po zmroku,
– Rio jest genialne!

Niteroi z wypadem do Rio

Z Miriam miałam się spotkać na terminalu autobusowym w Niteroi ale ostatecznie zdecydowałam się wziąść taksówkę prosto do jej mieszkania. Wizja zgubienia się w Rio i zawędrowania z całym bagażem do jednej z favela była dla mnie zbyt kolorowa. Wyszło to w jakimś sensie na dobre, bo byłam prawdopodobnie w miejskiej telewizji. Nie do końca łapię o co chodziło, ale naokoło biegał facet z kamerą i jakiś prezenter i przeprowadzili wywiad z kobietą stojącą tuż obok mnie w kolejce do taksówek. Jeśli widzieliście w Rio TV białą uśmiechniętą twarz, mogłam to być ja.

Przez następne kilka dni mieszkanie nr 1106 w Niteroi będzie moim domem. Jest to lokal studencki w każdym tego słowa znaczeniu. Po kilku spędzonych w nim dniach byłam prawie gotowa zostać w Rio do końca mojej podróży, albo nawet lepiej – rozpocząć studia i zostać kilka lat.

Moim pierwszym pytaniem było oczywiście :czy jest tu bezpiecznie?” W odpowiedzi usłyszałam, że Miriam była okradziona 4 razy z czego raz z użyciem broni palnej. Można sobie wyobrazić moją reakcję.

Prawdopodobnie moja niemrawa mina została zauważona, więc moja gospodyni postanowiła pokazać mi dobre strony Rio i wzięła mnie na wycieczkę po Niteroi. Poszłyśmy na lunch do stekowni, gdzie zajadałyśmy się ogromnymi porcjami mięs, farofy, warzyw oraz popijałyśmy colą – pycha! Następnie skierowałyśmy się do parku pięknego i bezpiecznego w trakcie dnia lecz pełnego gwałcicieli w trakcie nocy. Plaża była przepiękna i tuż obok mieszkania, ale kąpiel to kiepski pomysł – woda zatruta.


Odwiedziłyśmy także koleżankę M., uroczą dziewczynę mieszkającą od dłuższego czasu w Rio i nadal przestraszonej otoczenia. Gdy popijałyśmy piwo ktoś zapukał. Przez zamknięte drzwi powiedział, że jest pracownikiem rządowym i zbiera jakieś dane. Co było w tym dziwnego – dzień i czas – sobote 19:00. Nie otworzyłyśmy drzwi, powiedziałyśmy, że jesteśmy zajęte, a ten poprostu odszedł.