Cała podróż upłynęła pod znakiem niedospania. Przez 2 dni przed lotem Orfeusz trzymał mnie w objęciach przez 4h, więc zaopatrzona w poduszkę i zaślepki na oczy szukałam ukojenia w postaci snu gdzie popadnie. Swoją drogą to wyjątkowe jak łatwo przystosować się do ciężkich warunków i zasnąć na stojąco, na ławce czy będąc opartym o ścianę.
Wylądowaliśmy w Auckland, gdzie wypożyczyliśmy nasz pierwszy dom na kółkach. Van był wyjątkowy, w końcu DUD666.
Ruszyliśmy w stronę Cape Rienga, najbardziej wysuniętego na północ punktu. Dojazd zająć miał 6h, ale ponieważ nie mogliśmy odnaleźć się ze znajomymi (Nowo Zelandczycy najwidoczniej nie lubią zaśmiecać tras znakami), na miejsce dotarliśmy o 4 nad ranem (czyli po około 10h).
Sama droga była niesamowita. Znikąd pojawiła się gęsta mgła, trasa zmieniła się w żwirową ścieżkę ciągnącą się kilometrami, a w momencie gdy kontrolka usilnie domagała się benzyny, okazało się, że ostatnią zamkniętą stację minęliśmy 20 km wcześniej.
Po 2h snu obudził nas ranger, by sprawdzić czy nie zasnęliśmy z przepicia (podobno się to nagminnie zdarza). Pozwoliło mi to obejrzeć bogaty w kolory wschodów słońca. Siedziałam na trawie i miałam wrażenie, że jestem taka mała….
W miejscu tym zderza się morze Tasmańskie z Pacyfikiem, co stwarza niepowtarzalny widok, coś na obraz bijących się fal i walczących pod powierzchnią prądów. Uświadamiasz sobie, że nawet morze/ocean ma swój początek i koniec. To jedna z tych rzeczy, które trzeba zobaczyć.
Odetchnęliśmy z ulgą gdy DUD odpalił i ruszyliśmy na poszukiwanie stacji benzynowej. Tam miejscowi skierowali nas na popularną wśród nich plażę na tej części wyspy, gdzie przygotowaliśmy pierwszy vanowy posiłek, umyliśmy naczynia w oceanie i pobiegaliśmy po piasku.
Nie można opuścić Nowej Zelandii nie zobaczywszy farmy kiwi. Jest bardzo mała szansa, że zobaczy się ptaka kiwi w jego naturalnym środowisku, bo są one bardzo nieśmiałe i wychodzą tylko w nocy, dodatkowo nie zostało ich już zbyt wiele. Za to owocy widzieliśmy tysiące, dostaliśmy kilka na drogę i dowiedzieliśmy się, że rosną na krzakach.
Następnym punktem docelowym była Rotorua, czyli śmierdzące miasto z wulkanicznym pejzażem i naturalnymi gorącymi źródłami. H. znalazła swoje wymarzone naturalne Spa i większość popołudnia spędziliśmy krążąc między basenami z wodą w temperaturze 32, 36, 40 i 42 stopni. W tym ostatnim ledwo dało się wytrzymać, ale pomagał piękny widok na sąsiednie jezioro.
Chcieliśmy zobaczyć wybuchający gejzer, ale nieco się spóźniliśmy, więc wybieramy inny park, gdzie mając zaledwie 45 minut do zamknięcia, przebiegamy obok gotujących się źródeł, bulgoczącej siarki i dziury diabła. W powietrzu unosi się charakterystyczny zapach siarki, którym zaczynają również pachnąć nasze ubrania.
Mijając jezioro Taupo
jedziemy na noc do Parku Narodowego Tongariro, gdzie mieszczą się trzy masywne i aktywne wulkany. Tu ponownie ciężko było znaleźć jakąkolwiek trasę z powodu braku znaków. Pojechaliśmy na wyczucie i tym samym osiągnęliśmy sukces.
Pobudka o 6 rano w wietrzny, deszczowy poranek. Ruszamy w góry odnaleść jeziora. Ro drodze łapie nas gęsty deszcz i silny wiatr. Zakładamy panczo i dalej dzielnie idziemy (H. twierdzi, że nic nam to nie pomoze. Okazuje się, że przemokła o wiele wcześniej od nas. C. chodzi po górach z czerwoną parasolką) Wiatr wzmaga się z minuty na minutę, nie wspominając o deszczu, który padał nawet od ziemi. W połowie drogi dziewczyny rezygnują i wracają do obozowiska. My dzielnie idziemy dalej. Brodzimy w błocie do kostek. Mokrą mamy nawet bieliznę, panczo dawno porwane, ale idziemy dalej. Po zaliczeniu kolejnego szczytu wiatr osiągną taką siłę, że prawie zepchną mnie ze zbocza. Decydujemy się zawrócić. Spotykamy wielu świetnie przygotowanych miłośników wspinaczki, którzy kolejno powtarzają, że nie najlepiej się ubraliśmy na taką trasę. Okazuje się, że dobre trampki i panczo nie zawsze wystarczą.
W Wellington spędzamy zaledwie jeden wieczór przy Tui. To zdecydowanie za mało. Stamtąd łapiemy nocne ferry i płyniemy na południe.
Nowa Zelandia to kapitalne miejsce do podróżowania. Campervan to sposób, by sporo ograniczyć wydatki. Liczne grono podróżników, którzy zamierzają tam zostać chwile dłużej kupuje swojego campa i traktuje go jak dom na kółkach. Koszt wynajmu nie musi być wysoki, jeśli poszuka się ofert miejscowych. Do zalet można z pewnością zaliczyć fakt, iż nocujesz gdziekolwiek – na poboczu, parkingu, plaży, przy informacji turystycznej. Dodatkowo kuchenka i lodówka załatwiają sprawę posiłków, a przydrożne lokalne stoiska z owocami i warzywami znacznie je ułatwiają (produkty wysokiej jakości za konkurencyjną cenę). Żaden znany mi hotel nie da ci możliwości obudzenia się przy plaży pełnej lwów morskich czy pingwinów. Jest to również sposób na poznawanie ludzi, bo codziennie rano budzi się z tobą załoga kilku innych vanów.
Nowa Zelandia przygotowała się na budżetowe podróżowanie młodych i co kilka kilometrów znaleźć można pachnącą łazienkę z możliwością uzupełnienia wody, umycia naczyń, spuszczenia czego nie potrzeba do kanału i czasem nawet prysznica. A jak nie to są stacje benzynowe i campingi na których można się porozumieć i wziąć prysznic za nic lub mało.
Do minusów z pewnością można zaliczyć brak znaków na drogach i zmienną pogodę. Nie ważne gdzie idziesz, bądź przygotowany na wszystko, nawet na śnieg, bo wszystko może się zdarzyć.