Kaikoura – południowa wyspa Nowej Zelandii

Północna wyspa postrzegana jest jako mniej turystyczna, czasem nudniejsza. Cape Rienga na zawsze pozostanie w mojej pamięci, ale gdy ma się mało czasu, zdecydowanie warto ograniczyć się do wyspy południowej.

Punktem obowiązkowym jest Kaikoura – miasteczko położone na północno wschodniej części wyspy, gdzie za uprzednim zabukowaniem (około 3 miesiące wprzód) pływać można z dzikimi delfinami. Cała nasza grupa piszczała z podekscytowania (zwłaszcza T!) jeszcze dzień przed rejsem. Nastroje zmieniły się dopiero rano, gdy po przebudzeniu okazało się, że pada jak z cebra, wicher wieje,  morze szaleje i ogólnie lepiej zostać w vanie przy włączonej dmuchawie. Pocieszyłam się myślą, że dostanę piankę z kapturem i poszłam dowiedzieć się czy płyniemy czy też nie. Uradowana wróciłam do auta, gdyż okazało się, że jak najbardziej wycieczka aktualna, jednak nie uzyskałam pozytywnego odzewu od reszty. Poszukiwanie delfinów trwało około 20-30 minut. Pamiętam, że zaczęłam się zastanawiać jak to wszystko będzie wyglądało i czy zobaczę 5 czy 10 delfinów i jak daleko będą od siebie pływały. Rozmyślania przerwał kapitan okrzykiem, że widzi przed dziobem około 100 delfinów. Dostaliśmy polecenie założenia masek i czekania na brzegu łodzi na zejście. Woda była niemiłosiernie zimna nawet pomimo pianki, ale szybko się o tym zapominało. Na około i pode mną pływały dziesiątki dzikich dusky, zarówno dorosłych jak i młodych. By zwabić je do siebie, wszyscy krzyczeliśmy przez rurki (reagują one na dźwięk, czym głośniejszy tym lepszy) dając ludziom na łodzi niezłe przedstawienie. Gdy nawiąże się kontakt wzrokowy z delfinem, kołuje on naokoło tak długo, jak długo patrzysz mu w oko. Kołowałam jak szalona. Zejść było 3. Za każdym razem ciężko było uwierzyć w to, co się dzieje. Przy ostatnim złapaliśmy się z T za ręce, by pływać razem i zaraz dołączyła do nas para delfinów. Nagle zrobiło się tak romantycznie… Kołowałam i kołowałam i cała sytuacja mnie chyba przerosła, bo w drodze powrotnej zaprzyjaźniłam się z czerwonym kubełkiem. Nie pozwoliło mi się to nacieszyć gorącą czekoladą i imbirowymi ciasteczkami serwowanymi na pokładzie. Ograniczało to również zdolność obserwowania ogromnych albatrosów.

Z chwilą zejścia na ląd choroba minęła i zjadłam jedno ciasteczko. W podniosłych nastrojach zrobiliśmy kilka zdjęć z słynnym na cały świat muralem wieloryba.

Obserwowaliśmy również dzikie foki i lwy morskie wylegujące się na skałach. Można do nich podejść na około 10m, dalej robi się już trochę niebezpiecznie bo mają ogromne kły pełne bakterii i są dosyć szybkie, zwłaszcza pokonując pierwsze metry, później padają ze zmęczenia.

Zjedliśmy również Crayfish, w której T się zakochał. Zakupiona w zadaszonej kuchni tuż przy plaży była świeza i wyśmienita. Połowa kosztowała NZ$25 i była tego warta.