Śmierdzące gazy w Kawah Ijen

Na ulicy w Bondowoso zaczepia mnie miły pan i proponuje wyprawę do Kawah Ijen za przystępną cenę. Potwierdzam ofertę z pozostałą 4-ką i idziemy do domu organizatora ustalać szczegóły. Zostajemy poczęstowani kawą, lokalnymi przysmakami i informacją, że jednak powinniśmy zapłacić więcej, bo benzyna, odległość itd. Odpowiadam grzecznie, że jeśli chcą cokolwiek więcej to my rezygnujemy. Przeprosili i już nie chcieli.

O 4:30 rano siedzimy z bagażami przed drzwiami hotelu. Przewodnik się spóźnia. Zjawia się po 30-stu minutach i prosi, byśmy poszli w inne miejsce. Po kolejnej godzinie czekania przenosimy się na dworzec autobusowy. Kręcimy się tak do 6:30, ale miało to swoje plusy – cena znacznie się obniżyła.

O drodze można z czystym sumieniem powiedzieć, że jest straszna. Dziur więcej jak asfaltu, rzucało nami na każdą stronę, nie było mowy o drzemce ze względu na wysoką możliwość straty zębów. Tak przez kilka godzin.

Wspinaczka na krater Kawah Ijen nie jest taka zła, chociaż wciąż pod górę. Było mi prawdopodobnie nieco lżej niż T., który niósł dodatkowo na plecach 20 kg bagażu. Jemu z kolei było bardziej komfortowo niż mijającym nas panom, którzy dźwigali w koszach od 70 kg wzwyż. Jeden miał rekordową wagę 95 kg na barkach i pamiątkowe blizny oraz krzywo zrośnięte kości, będące wynikiem pęknięć pod ciężarem koszy.

Gdy docieramy na szczyt krateru, unosi się już z niego śmierdząca para. Co jakiś czas powiew wiatru rozwiewa chmurę i wówczas naszym oczom ukazuje się turkusowe jezioro pełne kwasu. Zaczynamy spacer w dół.

Proponuję Matiejowi $100 za zanurzenie stóp w jeziorze, ale chłopak gardzi łatwą kasą i odmawia (z pewnością nie chodziło mu o kwas). Co pewien czas dociera do nas łuna śmierdząca tak niemiłosiernie, że nie dało się oddychać. Gardło drapało, oczy piekły, puca zaczynały boleć. Wspomniani panowie raczej nie zakrywali ust przed oparami. Robi się coraz bardziej nieznośnie, Katia częstuje nas nawilżanymi chusteczkami, które znacznie ułatwiają drogę. Zejście jest strome, śliskie, pełno tam pyłu, kamienie robią za schody. Kilka lat wcześniej zginął tu Francuz i po pierwszym rzucie oka widzę kilka ku temu możliwości.

Na dole przyglądamy się sposobowi wydobywania kamieni, zdecydowanie nie można nazwać go nowoczesnym. Wrzucają pył do dziur pod beczkami z jakimś płynem, być może kwasem z jeziora, po czym, gdy to się łączy w postać stałą, łopatką ubijają kawał, jeszcze gorący wyciągają z dołka i ładują do koszy.

W porównaniu do warunków pracy, ich poczucie humoru jest niezwykłe. Śmieją się serdecznie, z ochotą pozują do zdjęć, a gdy rozczęstowałam paczkę papierosów, z zachwytem podawali mi ręce i żartowali.

Droga wychodna z krateru nie budziła już takiego entuzjazmu. Katia i Matiej poszli przodem, bo zagadałam się z chłopakami, a moja mokra chusteczka wyschła, więc nie miałam ochrony przez gazem. Z niedowierzaniem patrzyłam na chłopaków, którzy nie zakrywali ust niczym.

Nie polecam brania skrótów przez skały, bo napatoczyć się można na kupową toaletę… Tuż przy samej górze potknęłam się i zjechałam na tyłku kilka ładnych metrów w dół, nie wystraszyła mnie poharatana noga tak bardzo, jak wizja kąpieli w kwasie.

W ramach wyprawy pojechaliśmy również nad wodospad i plantację kawy. Mieliśmy ogromną ochotę zostać tam dłużej, ale okazało się, że wszystkie pokoje w okolicy są zajęte i nie mamy na to szans, także czekało nas kolejne kilka godzin skakania na tyłku w drodze do Bondowoso.

5 thoughts on “Śmierdzące gazy w Kawah Ijen”

  1. byłem tam niedawno (i na Bromo i na Gili) ale jak patrze na wasze zdjęcia to aż mi wstyd, że swoimi się gdziekolwiek/komukolwiek chwaliłem. normalnie NG by się ich nie powstydził.
    czy możecie napisać jaki to aparat, bo się łudze, że to może sprzęt a nie Wasze umięjętności:)
    pozdrowienia

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *