Wjazdowi do Indonezji towarzyszyła dwukrotna próba wyciągnięcia od nas łapówki. Potem poszło już z górki. Zafascynował mnie sposób, w jaki taksówkarze próbowali wyciągnąć od nas niebotyczne kwoty, zapewniając na przykład z wyjątkową powagą w głosie, że przejazd 1,5 km z terminala na terminal kosztuje jakieś $10. Niestety zlikwidowano nam możliwość skorzystania z darmowego autobusu łączącego terminale, przez zastraszenie pracownika informacji, ale udało się utargować do $2. Noc na lotnisku Jakarty była zła, zero ławek czy krzeseł, temperatura zbliżona do zimy w Rosji i kafelki na ziemi do spania.
Yogyakarta przypadła nam do gust wraz z pierwszym kierowcą, który zgodził się jechać z licznikiem. I tak już zostało. Łapiemy becak, czyli podwójne siedzenie z przymocowanym z tyłu rowerem i ruszamy na miasto, które samo w sobie ma wiele do zaoferowania. Poznaliśmy sposób tworzenia kukiełek i farbowania tkanin przy użyciu wosku.
Zaklinowaliśmy się przy oglądaniu basenów sułtana i jego żon,
pozwoliliśmy wozić po ulicach, by po prostu patrzeć.
Końcówkę dnia spędziliśmy na ruinach,
naokoło których tętni życiem targ z wszystkim co żyjące, od robaków, przez nietoperze, po koty perskie.
Były również kury.
Wszyscy kolejno namawiali do zakupów zwierzaków, zwłaszcza turystów…