Annapurna Circuit, część V – droga w dół i pył spod kół

Idziemy jak kaczki, ale dalej. Tym razem w dół. Przeważa klimat pustynny, wszędzie małe yaki, dzieci biegają naokoło prosząc o czekoladę lub pieniądze.

W Kagbeni – kolorowym kamienistym miasteczku mają znaki McDonald’s i 7eleven, ale nic takiego tam nie ma, nie to, że szukaliśmy. W Eklebhatti mają świetny sok jabłkowy, świerzo wyciskany. Każdą kolejną osadę coś wyróżnia, ale to już nie to samo. Co jakiś czas mijają nas jeepy i autobusy, jest tutaj świetnie przygotowana piaszczysta droga, której kawałki lądują w moich oczach i ustach. Nie widać już porterów, nie chodzimy wąskimi ścieżkami, jednak widoki nadal rewelacyjne.

Rozwinął się za to znacznie handel suwenirami i całkiem często kupić można szal bądź koraliki. Kobiety tkają na drogach, by nie przegapić cennego klienta.

Idąc wyschniętym korytem rzeki zastanawiam się, jak to możliwe, że nie spotykamy innych ludzi, przez większość czasu szliśmy sami, ale to może dlatego, że wielu z nich wzięło jeepa na dół.

W Jomson chcieliśmy zlecieć do Pokhary, ale ze względu na złe warunki pogodowe loty zostały odwołane. Samo wejście na teren lotniska nie było łatwe, bo strażnik uznał, że bez biletu jest to niemożliwe, pomimo, że bilet można kupić na tym właśnie lotnisku. Było pełno wojskowych z bronią (prawdopodobnie w związku ze znajdującą się nieopodal bazą) i z uśmiechem wpuszczali tylko lokalnych.

Po drodze do Marpha wieje tak silny wiatr, że trzyma nas niemal w miejscu, nie pozwalając swobodnie iść. Trzeba zawinąć twarze chustami, bo inaczej nie daje się oddychać. W Marpha kusi szarlotka i sok jabłkowy, z których to kokretne miasto jest znane. Wszystko to w ramach projektu rządowego, na pustynnym terenie są owoce i warzywa.

Przedzieramy się przez kolejny most linowy i jesteśmy świadkami zakupu kozy. Nie jest to tak łatwe, jak by się mogło wydawać. Zwierzęta te są pędzone przez góry i doliny, po czym jeden z lokalnych zatrzymuje pastuchów i wybiera sobie jedną jak towar. Ta oczywiście nie chce opuścić znajomych, więc zwiewa i beczy jak najęta. Próba prowadzenia na sznurku nie powiodła się, więc Pan musiał ją nieść na rękach. Koza 2500 Rp, widok bezcenny.

Czasem zdarza się szansa przejścia gdzieś na skróty, ale zazwyczaj kończy się ona niespodzianką. James & Sylwester, którzy od czasu do czasu się do nas przyłączali, postanowili przejść na skróty przez wyschnięte koryto rzeki, okazało się, że nie jest takie wyschnięte i po kilku km drogi mieli do wyboru – albo przejść przez rzekę i nieco się zmoczyć, albo wracać. Skończyli z mokrymi butami.

Zaraz za Kokhethanti, gdzie zatrzymujemy się na herbatę (to taki przybłysk luksusu na szlaku, zdecydowanie bardziej polecam zabranie palnika z małą butelką gazu – zaoszczędzą sporo pieniędzy). Jest już 16:30, ale postanawiamy iść dalej, co pozwala nam zatrzymać się na noc w najlepszym miejscu na całym szlaku – Kalopani/Lete i zjeść genialny posiłek w Annapurna Coffee Shop.

A dalej to już głównie droga przez kurz. Piękna bo obfituje w niesamowite widoki, ale kurz umniejsza odczucia. Jedyne co nas na wciąż zadziwia to liczba konopii indyjskich rosnących po bokach drogi i napotykane od czasu do czasu yaki na haju.

W Tatopani postanowiliśmy zakończyć nasz treking, bo co chcieliśmy to zobaczyliśmy, a na myśl, że mam przejść kolejnych kilka km w naszych super niewygodnych wietnamskich butach, oddaliśmy je porterom i przyodzialiśmy klapki. Najlepszą rzeczą jaka nam się na koniec trafiła były gorące źródła. Są to tak na prawdę dwa małe betonowe baseny z naturalnie gorącą wodą, pełne turystów, a o porankach kąpiących się w nich lokalnych. Sprawiają natomiast niesamowitą ulgę po 10 dniach intensywnego marszu i działają jak dobry masaż.

A jak ktoś myśli, że jeep z Tatopani do Pokhary to łatwa piłka, jest w błędzie. Wsiedliśmy do konserwy na kółkach o 6:00 rano, ta psóła się kilka razy, za każdym razem reperowało ją na raz 100 chłopa. Z przodu wsadzono 2 pasażerów plus kierowca, za nim na jednej kanapie 5, a na naczepie 8. W końcu auto padło i przesiedliśmy się na autobus. Ten zabrał nas do Bani, gdzie przesiedliśmy się w kolejny przepełniony autobus, który wlókł się do Pokhary 10h. Na miejscu byliśmy o 17:00.

2 thoughts on “Annapurna Circuit, część V – droga w dół i pył spod kół”

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *