Wódka, bigos, pierogi i szaleństwo.

Po imprezie urodzinowej T postanowiliśmy spędzić zdrowy dzień na świerzym powietrzu. Po śniadaniu (około 14.00) poszliśmy na Hope Street Markert, porozmawialiśmy z ludźmi i poszliśmy na spacer po Paddington. To ta dzielnica, w której kupimy tarasowiec jak tylko znajdziemy walizkę z wielkimi pieniędzmi, wygramy w loterię lub ktoś dojdzie do wniosku, że jesteśmy fajni i warto dać nam dom.
Około 16.00 zadzwonili M&N i powiedzieli, że też chcą się dotleniać. Po chwili wpadliśmy na pomysł, żeby popłynąć do Kirribilli, bo tam blisko, mieszka premier i można siedzieć nad wodą i patrzeć na operę. Zadzwoniłam do Nicolasa, żeby spytać, czy ma ochotę się z nami przejść (to jego okolice) i tu nastąpił cud – ciocia Nicolasa zaprosiła nas na bigos i pierogi.
Nie chodzi tylko o to, że na skacowany organizm jedzenie pomaga, lecz o to, że to pierogi i bigos! Swoją drogą – wyśmienite.
Na miejscu okazało się, że bardziej serdecznych i sympatycznych ludzi w Sydney się nie znajdzie.Zaczęliśmy przechwalać się 8 butelkami robionej na spirytusie wódki, którą sporzywaliśmy dzień wcześniej (jest tak dobra, że nie potrzeba jej popijać – tradycyjna receptura przekazywana z pokolenia na pokolenie w rodzinie M.), zaś ciocia Nicolasa znikła. Po paru minutach powróciła, by z dumą postawić na stole jej rodzinny produkt.

Rzecz w tym, że po wieczorze z nimi spędzonym nie chodzi ani o tą najlepszą wódkę, ani bigos, ni teź pierogi. Dawno nie spędziliśmy czasu w tak przyjaznej i swojskiej atmosferze. Cała nasza 4-ka zakochała się w wójkach Nicolasa i cała 4-ka ma nadzieje, że dostaniemy dokładny przepis na przepalanke…

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *