Konno przez Blue Mountains

W okolicach Sydney są góry co zwą się Blue Mountains . Może nie są to Tatry i nie wiem czy widziały kiedyś śnieg, ale są. Samochodem można dojechać do nich w godzinę, pociągiem trochę dłużej. Góry mają do zaoferowanie idealnie przygotowane szlaki, dech w piersiach zapierające punkty widokowe i przeurocze kawiarnie z przepyszną gorącą czekoladą. Byliśmy tam z T. kilka miesięcy temu i pamiętam że zrobiły na nas piorunujące wrażenie i wywołały swojego rodzaju tęsknotę za polskimi górami.

Jednak ten sam widok z grzbietu konia to jakby zapłaciło się za to kartą mastercard – bezcenny.

Razem z T., Natalią i Markiem zafundowaliśmy sobie dzień w siodle. Niby nic, ale zważywszy, że tylko ja z naszej czwórki siedziałam wcześniej w siodle, to jednak było to nie lada wyzwanie.

Start o 9 rano (tylko chwile sie spóźniliśmy) od dosiadania przygotowanych koników. Po 10 minutach i podpisaniu papierka, że jak nam sie coś stanie to to nasza wina, bo kaski mamy i powinny nas chronić, ruszyliśmy. Po pierwszych 20 minutach poważnej walki mych towarzyszy z końmi i kilku setkach pytań “czemu on stanął? czemu on idzie do tyłu, co sie z nim dzieje? czemu idzie wolniej jak ja chce szybciej? itp, znaleźliśmy wspólny rytm czy coś w tym stylu.

Cała jazda, z przerwą na lunch, trwała do 16.00. W trakcie przekraczaliśmy rzekę, galopowaliśmy, przejeżdżaliśmy przez jezioro, naokoło jeziora, po zboczach gór, konie się wspinały, galopowaliśmy pod górę, chodziliśmy po urwiskach, Marka koń ugryzł mojego w tyłek i trzymał ten tyłek przez jakieś 5 sekund i mój na chwile zwariował i skakał ze mną na grzbiecie, potem galopując przestraszył się kopa konia Marka i odskoczył w las i zrozumiałam, galopując prosto na drzewo, po co nam kaski, galopowaliśmy razem ze skaczącymi naokoło kangurami, goniliśmy dzikie świnie i po prostu bawiliśmy się najlepiej, bo ciągle rozmawialiśmy i komentowaliśmy to, co sie dzieje.

Niesamowicie zaskoczył mnie T., który odnalazł się w siodle jak mało kto i po tych kilku godzinach nie chciał zejść z konia. W trakcie wyprawy zagubiła się nam Natalia, więc po nią wróciłam, a zaraz za mną wrócił T. – GALOPEM! SAM!

Jedynym, można powiedzieć, minusem był fakt, że nasze konie miały gazy na przemian z rozwolnieniem. Czyli alko kupka albo bąk.