I znów Boliwia

Powrót na ziemię pełną nieutwardzonych dróg, gdzie dwie godziny jazdy taksówką przez pustynię kosztują mniej niż bilet na autobus miejski w Argentynia, kraj pysznych owoców i warzyw, gdzie woda z kranu może cię zabić. Witaj Boliwio, tęskniłam.

Wraz z przekroczeniem granicy od razu poczułam że to już Boliwia. W miasteczku był tylko jeden bankomat, strażnik od razu do mnie podskoczył i z uśmiechem na ustach oświadczył, że pieniędzy w nim nie ma, ale za godzinę już będą. Skorzystałam z wolnego czasu, zjadłam śniadanie, popiłam niedobrą kawą i po godzinie ten sam strażnik, z tym samym uśmiechem oświadczył, że nie ma w bankomacie pieniędzy, ale za godzinę będą.

Po południu dotarłam do Tupizy i pierwszą rzeczą, którą chciałam zrobić była jazda konna, to też uczyniłam. Niebo pokryte było pięknymi chmurami, co chwile przebijało się słońce, naokoło niesamowite formacje skalne, a po godzinie piorun walnął jakieś 200 metrów ode mnie i mojego konia. Po chwili gnałam do stajni jak Clint Eastwood w westernach.

Życie w siodle

Lubię o sobie myśleć jako o utalentowanej osobie. Dlatego postanowiłam sama nauczyć się hiszpańskiego, gry na organkach, a szyte przeze mnie ubrania z miesiąca na miesiąc wyglądają lepiej. Nie jest to kwestia narcyzmu, a bardziej odpowiedniego podejścia do życia. Za to nigdy nie podejrzewałam, że będę w stanie przypomnieć sobie jak się jeździ konno w 10 minut. Jeździłam jako dziecko i okazjonalnie kilka razy potem, poinformowałam o tym agencje i liczyłam, że wezmą to pod uwagę. Kiedy pojechaliśmy po konie okazało się, że pozostała załoga urodziła się w siodle. Dwie Irlandki z farmą, Brytyjka, której matka posiada konie i Norweszka, która trenowała konie wyścigowe. Potem Stina powiedziała, żebym ie nie stresowała, bo jazda konna to jak jazda na rowerze. Nie przypominam sobie, żeby mój rower był żywy, ale nie miałam zbyt dużo czasu na myślenie, bo po 10 minutach galopowaliśmy. Więc siedzę na tym koniu, przestraszona jak jego mać, próbując nie spaść. I okazało się, że to jest jak jazda na rowerze.


Warto wspomnieć, że wyglądamy jak prawdziwe kowbojki, są kapelusze, specjalne torby, ochraniacze na łydki i moja koszula w kratę. Plus mój plecaczek za 7 euro bezlitośnie kopiący kręgosłup z każdym ruchem kopyt. Dodatkowo nadal biorę antybiotyki i stopery na pupę (wiem, że kto nie ryzykuje ten nie ma, ale wizja rozwolnienia na środku pustyni nie należy to moich ulubionych obrazków).



Ciężko opisać widoki naokoło, to jakby wejść do telewizora w trakcie programu Discovery Channel. Nie mogę pokazać zdjęć, bo wchodzenie w galop było z moimi towarzyszkami niekontrolowane, a moje umiejętności nie pozwalają jeszcze na szybką jazdę i jednoczesne robienie zdjęć. Wpierw jedziemy po pustynnych terenach otoczonych czerwonymi skałami i kaktusami, Kilkukrotnie przeprawiamy się przez rzekę. Mijamy małe wioski składające się z kilku kamiennych domów, gdzie głównym biznesem jest pasanie kóz. Dużo galopujemy, czasem mój koń się w tym wszystkim gubi. Gdzieś na pustyni mijam tą kobietę idącą w sandałach. Jak ona się tam znalazła?






Wieczorem dotarliśmy do wioski ulokowanej pomiędzy kamiennymi wzgórzami. Ogarniamy konie i wchodzimy do sypialnej izby. Zrzucamy buty i torby i unosi się specyficzny zapach. Idę do wioski, unosi się kurz, wszędzie widzę byki, gdzie są krowy? Spotykam dzieci, które zrobią wszytko, żeby zrobić im zdjęcie, są całe wymazane ziemią, ale ciężko tutaj nie być. Plecy bolą jak skopane. Do chaty w której się zatrzymujemy przychodzi kobieta, by zrobić kolację, zajmuje jej to jakieś dwie godziny. Obok starsi siedzą na murku, dzieci zaganiają zwierzęta do zagród.





Rano budzę się pogryziona przez robale łóżkowe, zdarza się. Potem moje ciało informuje mnie, że jesteśmy w stanie wojny i będzie bolało. Mój koń pała nienawiścią do wszystkiego co przypomina innego konia, więc kopie i gryzie naokoło. Potem zdarzył się mały wypadek i dziewczyna skończyła na głowie a nie na koniu. U mnie puściły lejce, tak po prostu sie rozwiązły, a koń wbiegł w magiczne oczko wodne i prawie mnie w nie wrzucił. Ale te widoki… nie mogło być lepiej.

Konno przez Blue Mountains

W okolicach Sydney są góry co zwą się Blue Mountains . Może nie są to Tatry i nie wiem czy widziały kiedyś śnieg, ale są. Samochodem można dojechać do nich w godzinę, pociągiem trochę dłużej. Góry mają do zaoferowanie idealnie przygotowane szlaki, dech w piersiach zapierające punkty widokowe i przeurocze kawiarnie z przepyszną gorącą czekoladą. Byliśmy tam z T. kilka miesięcy temu i pamiętam że zrobiły na nas piorunujące wrażenie i wywołały swojego rodzaju tęsknotę za polskimi górami.

Jednak ten sam widok z grzbietu konia to jakby zapłaciło się za to kartą mastercard – bezcenny.

Razem z T., Natalią i Markiem zafundowaliśmy sobie dzień w siodle. Niby nic, ale zważywszy, że tylko ja z naszej czwórki siedziałam wcześniej w siodle, to jednak było to nie lada wyzwanie.

Start o 9 rano (tylko chwile sie spóźniliśmy) od dosiadania przygotowanych koników. Po 10 minutach i podpisaniu papierka, że jak nam sie coś stanie to to nasza wina, bo kaski mamy i powinny nas chronić, ruszyliśmy. Po pierwszych 20 minutach poważnej walki mych towarzyszy z końmi i kilku setkach pytań “czemu on stanął? czemu on idzie do tyłu, co sie z nim dzieje? czemu idzie wolniej jak ja chce szybciej? itp, znaleźliśmy wspólny rytm czy coś w tym stylu.

Cała jazda, z przerwą na lunch, trwała do 16.00. W trakcie przekraczaliśmy rzekę, galopowaliśmy, przejeżdżaliśmy przez jezioro, naokoło jeziora, po zboczach gór, konie się wspinały, galopowaliśmy pod górę, chodziliśmy po urwiskach, Marka koń ugryzł mojego w tyłek i trzymał ten tyłek przez jakieś 5 sekund i mój na chwile zwariował i skakał ze mną na grzbiecie, potem galopując przestraszył się kopa konia Marka i odskoczył w las i zrozumiałam, galopując prosto na drzewo, po co nam kaski, galopowaliśmy razem ze skaczącymi naokoło kangurami, goniliśmy dzikie świnie i po prostu bawiliśmy się najlepiej, bo ciągle rozmawialiśmy i komentowaliśmy to, co sie dzieje.

Niesamowicie zaskoczył mnie T., który odnalazł się w siodle jak mało kto i po tych kilku godzinach nie chciał zejść z konia. W trakcie wyprawy zagubiła się nam Natalia, więc po nią wróciłam, a zaraz za mną wrócił T. – GALOPEM! SAM!

Jedynym, można powiedzieć, minusem był fakt, że nasze konie miały gazy na przemian z rozwolnieniem. Czyli alko kupka albo bąk.