Queenstown ma w sobie wszystko – szczyty do wspinania, jezioro Wakatipu do kąpania, puby do picia z muzyką na żywo do słuchania. Dlatego też jest pełne backapckersów.
Jest to również miasto, w którym narodziło się bungy-jumping. Nie wypadało nie skorzystać, jako że wybrać można pomiędzy skakaniem do rwącej rzeki z możliwością zanurzenia głowy, w las i przepaść.
Jako że późna godzina wykluczyła dwie opcje, pozostało mi skakanie w las. By to zrobić trzeba było wjechać kolejką na Bob’s Peak i włala, można się szykować. Do momentu rejestracji wszystko było piękne i pełne motywacji, po rejestrecji zaczęła się drobna panika. Wszystko się wzmogło gdy siedziałam już z założonym osprzętem na kanapie w kabinie do skoków. Oglądanie innych tuż przed własnym skokiem na pewno nie pomaga, szczególnie widok spanikowanych panów.
No i przyszła moja kolej, no i gotowa byłam stanąć na krawędzi i stracić na chwilę panowanie nad ciałem i spaść i wtedy usłyszałam “rozbiegnij się i skacz”. Na to nie byłam przygotowana, bo jednym jest przechylenie ciała, a drugim skakanie z rozbiegu w przepaść. Z braku wyjścia (jakoś za dużo gapiów się zebrało i nie wypadało rezygnować) rozbiegłam się i skoczyłam.
Wszystko potoczyło się w ułamkach sekundy, ale pamiętam, że czułam się jak postać kreskówki, która radośnie traci poczucie dystansu i wbiega ze skały w przepaść, by jeszcze przez chwile lecieć w przód a potem niespodziewanie spaść. Samo spadanie było przerażające, ale satysfakcja po skoku gwarantowana. Pozostaje jedynie dziwne wrażenie, gdy po zjechaniu na dół od razu wchodzi się na cmentarz…