City to Surf

W niedziele około 70.000 narwańców zebrało się w okolicach Hyde Parku, by rozpocząć bieg, którego uwieńczeniem miało być zdobycie Bondy. Umysły rozgrzane rozpoczynającą się olimpiadą ruszyły z samego rana. Skąd o tym wiem? Nie z telewizji, której nie mamy, radia, którego nie słuchamy gdyż ustąpiło miejsca w kontakcie grzejnikowi, czy gazety, której nie przeczytałam (ciężki tydzień uwieńczony intensywnym piątkiem -> słaba kondycja fizyczna i psychiczna przez pół weekendu). Ta podziw budząca akcja objawiła mi się w trakcie próby dotarcia do zatoki, gdzie osiągnąć miałam ukojenie na spokojnych okolicznych wodach.

Cóż to był za widok, początek biegu co prawda, ale ludzie pełni energii, z uśmiechem na twarzy i słuchawkach na uszach. Ponieważ frekwencja w biegu była wysoka, musieliśmy chwile poczekać by móc wbiec w tłum, przebiec z nim 100m i w ten sposób przedostać się na drugą stronę ulicy. Ale to co przeżyliśmy w trakcie tych kilkunastu sekund napawa me serce dumą. Biegłam z żołnierzami Lorda Vadera,  króliczkami playboya, gorylem w towarzystwie banana, pary  w wieku moich dziadków i  tych niehonorowych wspomagających się wózkami  z Colsa.

Moje rozleniwione i wymęczone nieprzespanymi nocami, rozrywkami i papierosami ciało było mi wdzięczne, że nie wystawiłam go na taką próbę. Mimo wszystko żałuję. Lecz pamiętam, że był taki jeden moment, chwila, gdy zarwała się chmura i lunął deszcz, w której na mojej twarzy malował się uśmiech…

Przede wszystkim zdrowie

Odkąd przyleciałam wszędzie widzę dbających o siebie ludzi. Biegają, ćwiczą, grają i dobrze wyglądają. W przerwie na lunch można spotkać grupki znajomych, którzy spotykają się w parku by przez godzine pograć w nogę, rugby albo te inne różne gry. Ja to raczej oglądałam w tv i to tylko wtedy jak mieszkałam z Augustem i czasem wypadało, żeby włączył coś “męskiego”. Ludzie garną się tutaj do robienia czegokolwiek, byle nie marnować czasu. O statnio widziałam w parku grupę ludzi, którzy postanowili nauczyć się w trakcie lunchu żonglować piłeczkami.


Mimo wszystko w większości przypadków ludzie biegają


Odwiedziliśmy już z T pare knajpek, polecam zwłaszcza Bill&Toni’s n Stanley St. – świetne jedzenie i jeszcze lepsze ceny, i stwierdzam, że wszędzie i wszystko je sie pałeczkami. Oczywiście można zawsze wziąść sztućce, ale nikt tego nie robi. T radzi sobie wyśmienicie, a ja sobie “radze”.

Mamy też na Oxford St mały bar, gdzie podają świeżo wyciskane soki z czego tylko się chce. Mieszają dosłownie wszystko. Ja zażyczyłam sobie dzisiaj marchewke z jabłkiem i jakimś dziwnym zielskiem co podziałało lepiej jak dobra kawa o poranku.

Miałam też już pierwsze starcie z pająkami. Co prawda nie zdążyłam ich zobaczyć ale i tak ostro się wystraszyłam. Jako fascynatka przyrody zwiedzam tu każdy park po kolei. Wczoraj była kolej na Centennial Park. To największy park w Sydney. Mają tam kilka stawów, kupe ptaków i papug, które wszędzie siedzą i małe bagna. Można też zaadoptować drzewo i patrzeć jak rośnie. Po przeczytaniu książki “It’s not how good you are, it’s how good you want to be” – prezent od T, poszłam pospacerować po bagnach. Mają tam taką drewnianą dróżkę i co jakiś czas przystaje się, żeby przeczytać co jest w danym zakątku, jakie robactwa ale też ptaszki i roślinki. Była tam taka ogromna paproć. Stanęłam sobie pod nią i zaczynam czytać, że sprowadzili ją specjalnie z bla bla i że chowają się w niej wszystkie okoliczne pająki i żeby raczej pod nią nie stawać. Jak miałam pod nią nie stawać skoro chciałam przeczytać kartkę! Uciekłam dosyć szybko i sprawnie i przez cały bieg miałam wrażenie że coś po mnie łazi. Na koniec weszłam w moich japonkach na ichnie moke tereny, po czym sie zgubiłam. Ostatecznie obeszłam cały park. Miałam tam być godzine, byłam z 4.

Na koniec dzieło naszego osobistego pająka.