Pomysł przedni, niestety do realizacji nie doszł bo świnka (podobno 150 kg) padła przed naszym przyjazdem. Było za to 400 arów farmy do naszj dyspozycji.
Wszystko na około było inne i swojego rodzaju wyjąkowe. Począszy od domu, w którym mieszkaliśmy i który w ramach kawalerskiego życia nie był sprzątany od kilku lat. Pełen myszy, karaluchów, brudu wszelkiego rodzaju, żab pod prysznicem i w wannie, oferował wszystko, czego potrzeba do udanego weekendu. Był stół do bilarda, lodówka pełna świerzo ubitej krowy i poroża jeleni, kolejna pełna alkoholu, ogromny stół i mieszanka obywatelska. Ulubionym stał się taras, z którego widok rozciągał się na farmę. Żadnych domów w okolicy, żadnych zabudowań, tylko zieleń i biegające w oddali jelenie.
Gospodarze zaplanowali dla nas moc rozrywek. Gwoździem programu było picie, począwszy od śniadania do wieczornej utraty przytomności. Dodatkowo:
– jazda na fotelu przymocowanym do oderwanej maski samochodu, ciąniętym po trawie za cięzarówką,
– nocne biganie po farmie z latarkami przymocowanymi do głowy,
– pościg za sarnami i jeleniami, nie zgodziliśy się na polowanie,
– objeżdżnie farmy trzymając się rury na naczepie,
– podziwianie dingo polująego na uciekające przed autem kangury (dorwał i zjadł ale już nie zostaliśy popatrzeć),
– skakanie z drzewa do jeziora, zaraz przy wodospadzie (tu brawa dla T.),
– jazda na crossie,
– PROWADZENIE TRAKTORA!!!
– podziwianie najbardziej nietypowego ukłdu tanecznego jaki w życiu widziałm.
Czas minąl zbyt szybko, ale wspomnienia zostaną, a między nimi widok świerzo urodzonej krówki i choinki z poroża. Plus bardziej “organicznie” jeśc nie mogłam.