Powerhouse Museum

Jak wygląda muzeum do którego chce się zawsze pójść? Ciekawe eksponaty, które można dotknąć lub do nich wejść, czy możliwość eksperymentowania pod nadzorem i komentarzami komputerów. To wszystko oferuje Powerhouse Museum. Wystawy nie zmieniają się zbyt często, ale mimo to warto tam wrócić. Spędziliśmy tam około 2 godzin i nie ogarnęłam wszystkiego.

Nie wiem dlaczego, ominęliśmy wystawę poświęconą księżnej Dianie. Jednak udało nam się zobaczyć stroje i projekty graficzne z przestrzeni wieków, wejść do statku kosmicznego, zobaczyć jak załatwiają się astronauci, przeprowadzić eksperymenty dotyczące zapachów, prądu, magnezu, w tym posadziłam Nocolasa na krzesło elektryczne. Dowiedziałam się bardzo ważnych rzeczy – jak wygląda produkcja czekolady i jako nagrodę maszyna podarowała mi kawałek wielkości ziarenka kawy. N okazał się żądny wiedzy i uczestniczył w niemalże każdym eksperymencie włącznie z wprowadzaniem w ruch wozu strażackiego przy użyciu roweru i polerowaniem szkła.

Najlepiej to za darmo

W ramach znajomości i uprzejmości N., dane mi było stać się na chwilę modelką/ prawie królikiem doświadczalnym. N. studiuje kosmetologię i zaczęła się jej sesja, która w połowie polega na egzaminach praktycznych. Cała zabawa odbywa się w siedzibie szkoły. Jako pierwszy odbył się egzamin z makijażu wieczorowego, co pozwoliło mi się poczuć jak artystka, którą prawie jestem. Siedząc na fotelu patrzyłam w lustro otoczone żarówkami, a N. pracowała nad moim wizerunkiem. Jedyne czego mi brakowało to kieliszka wina i pączka (jak gwiazda to gwiazda). Początkowe zaniepokojenie wywołane dziwnymi czarnymi plamami na całym oku z czasem ustąpiło. Całość wyszła rewelacyjnie i gdyby nie moja wrodzona skromność, napisałabym, że wyglądałam przepięknie i lepiej od niejednej najpiękniejszej. Kolejny egzamin polegał na maseczkach, masażu twarzy itd itp, również się poświęciłam. Piękno całego projektu polegało na tym, że z obydwu działań N byłam bardzo zadowolona a nie zapłaciłam za to ani centa.

People Like Us

People Like Us to dwójka chłopaków, którzy projektują i kolekcjonują wzory na koszulki i nie tylko. Na ich stronie, lub jeżeli ktoś mieszka w Sydney, to na miejscu, można kupić skórki ochronne do ipodów i w ten sposób “uzewnętrznić” swój styl, a przy okazji wygląda to po prostu świetnie.  Ja mam na ipodzie ptaszka ze względu na mój głęboko ukryty talent wokalny, wyraziłam się.

Kto projektuje te wszystkie wzory? Ludzie jak my i w tym tkwi piękno projektu.

Wódka, bigos, pierogi i szaleństwo.

Po imprezie urodzinowej T postanowiliśmy spędzić zdrowy dzień na świerzym powietrzu. Po śniadaniu (około 14.00) poszliśmy na Hope Street Markert, porozmawialiśmy z ludźmi i poszliśmy na spacer po Paddington. To ta dzielnica, w której kupimy tarasowiec jak tylko znajdziemy walizkę z wielkimi pieniędzmi, wygramy w loterię lub ktoś dojdzie do wniosku, że jesteśmy fajni i warto dać nam dom.
Około 16.00 zadzwonili M&N i powiedzieli, że też chcą się dotleniać. Po chwili wpadliśmy na pomysł, żeby popłynąć do Kirribilli, bo tam blisko, mieszka premier i można siedzieć nad wodą i patrzeć na operę. Zadzwoniłam do Nicolasa, żeby spytać, czy ma ochotę się z nami przejść (to jego okolice) i tu nastąpił cud – ciocia Nicolasa zaprosiła nas na bigos i pierogi.
Nie chodzi tylko o to, że na skacowany organizm jedzenie pomaga, lecz o to, że to pierogi i bigos! Swoją drogą – wyśmienite.
Na miejscu okazało się, że bardziej serdecznych i sympatycznych ludzi w Sydney się nie znajdzie.Zaczęliśmy przechwalać się 8 butelkami robionej na spirytusie wódki, którą sporzywaliśmy dzień wcześniej (jest tak dobra, że nie potrzeba jej popijać – tradycyjna receptura przekazywana z pokolenia na pokolenie w rodzinie M.), zaś ciocia Nicolasa znikła. Po paru minutach powróciła, by z dumą postawić na stole jej rodzinny produkt.

Rzecz w tym, że po wieczorze z nimi spędzonym nie chodzi ani o tą najlepszą wódkę, ani bigos, ni teź pierogi. Dawno nie spędziliśmy czasu w tak przyjaznej i swojskiej atmosferze. Cała nasza 4-ka zakochała się w wójkach Nicolasa i cała 4-ka ma nadzieje, że dostaniemy dokładny przepis na przepalanke…

Hope Street Market

W weekend około 60 projektantów i artystów prezentowało swoje małe/duże dzieła na Hope Street Market w Paddington Town Hall. Zobaczyć można było wiele, od haftów, broszek, naklejek, obrazów, ubrań, torebek, biżuterii, po artystów pieśniarzy, którzy umilali oglądanie.

Nie był to zwykły uliczny targ, których w Sydney nie brakuje i w weekendy są niemal wszędzie. Żeby móc wystawić swoje prace trzeba się było wcześniej zgłosić, wypełnić aplikację i spełnić szereg warunków połączonych z selekcją. Efekt był wyjątkowy, bo każde stoisko prezentowało coś wyjątkowego. W szale zakupów stałam się właścicielką pięknej powłoki zabezpieczającej mojego nieodłącznego Ipoda, zakupionego na stoisku kolegi T. Po znajomości dostałam zniżkę, $5 drogą nie chodzi, a po fakcie zakupu okazało się, że kupiłam projekt Hejza. Jednym słowem wspieram polską sztukę.

Patronem medialnym marketu był magazyn “Frankie”, czyli idealne odzwierciedlenie zawartości stoisk. Fajne było to, że wystawiający towary nie sprzedawali, tylko świetnie się bawili. Wszystko przy akompaniamencie kawałka dobrej muzyki.