To się naprawdę dzieje!

Są dinozaury, wychodzą oknami i straszą w nocy.

Tyle, że w  Australian Museum i od dawna nie żyją. Wracając z T nocną porą do domu mocno się zdziwiłam widząc wielki łeb w oknie. Nie zdziwiła się raczej grupka młodych azjatów, którzy kręcili pod tym samym oknem amatorskie filmy. Niedługo będzie je pewnie można obejrzeć na youtube.

Dziwnie popatrzy  si na resztki czegoś, co żyło pare milionów lat temu.

Miasto porzuconych parasoli

Pada, nie za często, ale jednak. Ponieważ ludzie nie są do tego przyzwyczajeni, miasto tonie w porzuconych parasolach. Nie chodzi nawet o to, że niekt nie ma parasola, ale o to, że daszcz to zazwyczaj niespodzianka, wiec jak już zaskoczy, to najłatwiej zaopatrzyć się w taki za dolara. A minusem tych za dolara jest oczywiscie to, że sa głównie jednorazowe, czasami nawet pól. Za minusami podążają efekty – pełne kosze na smieci i ich okolica a przy tym zaśmiecone ulice.

Jedzeniowa rozpusta.

Przed wylotem do Sydney czytałam gdzieś na forum, że Sydnejczycy nie gotują, bo to sie nie opłaca. Pomyślałam wtedy, że to sie zawsze opłaca. Po kilku miesiącach muszę przyznać, że to miasto mnie rozpuściło. Zostałam zniewolona przez setki klimatycznych knajpek z wyśmienitym, “prawie za darmo” jedzeniem. Nasze postępujące lenistwo doprowadziło do tego, że nawet śniadanie staje się zbyt skomplikowanym posiłkiem do przygotowania.

Podobno w Nowym Jorku jest tyle knajp, że jeśli chce się zjeść każdego dnia w innej, to jadłoby się przez 2 lata. Myślę, że z Sydney jest podobnie.

A na niedzielne, późne śniadanie wybraliśmy małą kawiarnie na the Rocks, gdzie pani specjalnie upiekła dla nas scones i podała je ze śmietaną i dżemem. Mniam.

Kilkugodzinne krzyki podniecenia i szczęścia, czyli otwarcie sklepu Apple w Sydney

Kolejka ciągnęła się kilka przecznic, w kierowanie ruchem zaangażowana była nawet policja. Padało, więc czekającym podawano Macowskie parasolki. Już w odległości około 500m słychać było wrzaski, krzyki, śmichy. Zażartowałam, że pewnie komuś zapłacili, żeby sie aż tak cieszył. Okazało się, że w drzwiach stała grupka ludzi, która przez kilka godzin krzyczała, klaskała w ręce, przybijała piątki i witała w ten sposób klientów. Zdało to podwójny egzamin. Wpierw faktycznie ogarnęła mnie radość i podniecenie, że zobaczę coś wyjątkowego, następnie po jakiejś godzinie nieprzerwanego słuchania,  zadziałało jak  skuteczny wykurzacz.  Zastanawiam się, ile mi musieliby za coś takiego zapłacić.

Sklep jest piękny. 3 piętra połączone masywnymi szklanymi schodami. Wielka przestrzeń z delikatną grafiką na ścianach i idealnie rozmieszczonymi eksponatami, tak, żeby każdy miał miejsce i żeby każdym można się było pocieszyć.Jest w tym wszystkim jednak coś niebezpiecznego, bo już myślę o dodatkowym “podróżnym” laptopie, chociaż wiem, że nie ma to najmniejszego sensu. Jako suwenir dostaliśy po koszulce w rozmiarze XL, w którą spokojnie się na raz mieścimy.

Cheers!

“Cheers mate!” lub “Cheers” to najbardziej popularne powiedzenie w Sydney. Nie ważne co robisz, czy prosisz o piwo, jedzenie, torebkę, kupujesz samochód, dom, grzejniki, prosisz o naprawienie klimatyzacji. Ostatnio słyszałam to w autobusie od dziewczyny, która dziękowała kierowcy za wytłumaczenie na którym przystanku ma wysiąść. Rewelacja. Proponuę odnalezienie polskiego odpowiednika, coś ala “na zdrowie”. Kupujesz kanapkę, odpowiadasz “na zdrowię”, odbierasz samochód z myjni – “na zdrowię”, płacisz księgowej – “na zdrowię” i życie staje się piękne.

Wczoraj zrobiliśmy z Nico rundę po klubach i pubach. Po drodze spotkaliśmy Eltona Johna aka pimp, mokrą panienkę, hamburgera i tęczowego punka. Gdyby kręcili tutaj “Co za noc” bylibyśmy głównymi gośćmi.