The Melbourne Cup

Wczoraj odbył się the Melbourne Cup, czyli wyścigi konne. Trąbili o tym od tygodnia. Zwołali wszystkich pracowników, każdy obowiązkowo miał się pojawić we wtorek w pracy (kolega powiedział, że nie może więc go zwolnili). Wszędzie porozstawiane telewizory i telebimy. Nasza restauracja w pełnej gotowości. Michelle przygotowała wielką tablice z imionami koni i rubrykami na zakłady za $5 i $10.<
O 12.00 zaczęli się schodzić ludzie. O 13.00 lokal był pełen (mieści ok 600 osób). O 14.00 wszyscy byli pijani.
Panowało takie podniecenie, że rozmawiano tylko o koniach, zaś alkohol płynął jak rzeka. Co chwile ktoś obstawiał, w różnych częściach lokalu tworzyły się grupki napitych mędrców, którzy uwielbiają wiedzieć wszystko o swojej kelnerce i nie chcą jej puścić. Kobiety, równie pijane jak mężczyźni, miały na głowie ogromne kapelusze albo coś w stylu upiętych pióro-kwiatowych wiązanek.

Wyścig rozpoczynał się o 15.00, więc około 14.45 panowało ogólne poruszenie. Wszyscy włącznie z pracownikami zebrali się przed telewizorami (w ramach akcji “kochamy naszych pracowników” losowaliśmy imię konia i obstawiali za nas za friko). Wyścig zaczął się o 15.00 a skończył o 15.02, haha, niesamowite, że cała impreza odbyła się dla 2 minut. Nie ma to jak zacięcie sportowe.

Paddys Market

Na początku muszę napisać, że jest źle. Poprostu do dupy. August, z pewnością wiesz co czuję… Jedyne co mnie podtrzymuje na duchu to te listwy podłogowe!

A teraz reszta. W China Town jest wielki hangar w którym odbywa się targ. Całość nazywa się Paddys Market. Targ odbywa się codziennie i można na nim kupić wszelkie owoce, warzywa, przyprawy plus całą resztę do jedzenia. Ale tylko w niedziele, tuż przez 17.00 (po 17.00 zamykają wrota do raju) zaczyna się walka! Ponieważ handlarze muszą się pozbyć towarów, wyprzedają wszystko na koszyki, w koszykach cuda i każdy koszyk za dolara!

Market wygląda tak:

Czyli pełno ludzi, ścisk, tłok, przepychanka, walka, ale wygrana rekompensuje wszystko. Przez pierwsze 5 minut byliśmy z T. trochę przestraszeni, ale potem wszelkie opory puściły. Biegaliśmy, przepychaliśmy się, łapaliśmy koszyki i rzucaliśmy dolary. Wszyscy krzyczeli “one dollar, one dollar”, przezornie miałam całą kieszeń $1, więc zakupy poszły gładko. Pod koniec tak się wkręciliśmy w cały klimat, że ciężko było wyjść i przestać rzucać dolarami.

To nasze zakupy, całość za $15, haha:

Także na kolacje jedliśmy melona, na śniadanie sałatkę owocową, wieczorem dziewczyny przygotowały sałatkę warzywną ze smażonym kurczakiem, a po drodze owoce same wpadały w ręce. Od niedzieli żyjemy zdrowo.

Plaża

Wiosna trwa, a co za tym idzie temperatury w okolicach 25 stopni i tłumy na plażach. T się kąpie, ja opalam. Woda wygląda fantastycznie, wysokie fale, ale nadal temperatura nie ta. Jestem wrażliwa na “stopnie” w wodzie. Dzisiaj większość czasu na plaży spędziłam robiąc zdjęcia. Zaczynam rozumieć dlaczego woda jest żywiołem. Plaża “Tamarama” pełna była ratowników w czepkach na głowach, bo fale sięgały kilku metrów, woda pełna walczących facetów, plaża pełna kobiet. Przy plaży bar ze zbyt drogimi kanapkami ale pysznymi świeżo wyciskanymi sokami!

Wracając wybrzeżem na Bondi widzieliśmy wieloryba!!! Niesamowite, że można je zobaczyć przy wybrzeżu! Był ogromny. Oprócz nas stało jeszcze kilka osób i wszyscy reagowali niesamowicie entuzjastycznie na każde wypuszczenie wody czy machnięcie płetwą.

Po drodze mijaliśmy też najbliższe oceanu lokum. Umiejscowione jest na skałach obok deptaka, mieszka tam jeden bezdomny australijczyk. Rozłożył namiot, porządnie przymocował, ściągnął fotele, wędki, taborety, szafki i wszelki inny potrzebny sprzęt i mieszka tam dłuższy czas. Zastanawiamy się czemu policja go nie przegania, w sumie patrząc na wysokość dzisiejszych fal, jest tam niebezpiecznie. Za to turyści pomagają mu żyć, przy zejściu do namiotu Pan postawił krowę maskotkę przywiązaną za nogę do skały wraz z garnuszkiem i można mu coś wrzucić. Ludzie wrzucają.

Sydney to bezpieczne miasto. Właśnie wróciłam do domu całkiem sama. Szłam ładnych pare km i ani przez chwile nie czułam się zagrożona. Miło.

Plaga Ciem

Nie widziałam tu jeszcze much, nie widziałam komarów (duży plus), a ćmy widzę od paru dni wszędzie i to zazwyczaj grupowo. Nie wiem, czy to normalne zjawisko o tej porze roku, ale zaczęli o tym pisać w tutejszych gazetach, więc raczej nie. W każdym bądź razie ćmy są duże, brązowe, owłosione, nie stronią od ludzi i ani od własnego towarzystwa.

Efekt jest taki, że idąc nocą obok oszklonych wieżowców, mija się ćmowe zlepki na oświetlonych szybach. Idąc ulicami, istnieje duże prawdopodobieństwo zderzenia się z nie jedną z nich. Czekając na lunch, można sie im przyglądać, bo siadają na twoim stoliku. Ci, którzy znają T, wiedzą jakie są tego efekty…

A teraz zagadka. Zgadnij co to:

Dzień za dniem. Już 2 tygodnie.

Na Circural Quay postawili barak. Przez tydzień mieszkał tam “najlepszy” sydneyowski kawaler. Codziennie spotykał się na oczach internautów i gości okolicznych knajp z trzema dziewczynami, które wypełniły wcześniej aplikacje przez internet. Po upływie tygodnia miał wybrać tą jedyną i polecieć z nią na wspaniałe darmowe wakacje do Paryża. Ostatniego dnia było wielkie poruszenie, zebrali się ważni ludzie z telewizji, grał zespół, podniecone kandydatki czekały, zaś kawaler stwierdził, że upił się dwoma kieliszkami szampana i nie jest w stanie podjąć decyzji. Barak z kamerami rozmontowali i nikt nie ma pojęcia jak się sprawa zakończyła.

To apropo tutejszego luzu. Z dnia na dzień to miasto coraz bardziej mnie zachwyca. W porze lunchu biznesmeni z największych korporacji biegną do parku, zdejmują marynarki i koszule, rozkładają się na trawie, albo siadają na fontannie, gdziekolwiek jest miejsce. I nie mówię o panach w okolicach 30-tki, ale o tych około 60-tki. Gdzie nie pójdę, wszyscy się uśmiechają. W kawiarni czy restauracji, fakt, można czekać pare ładnych minut, ale nikt nie robi z tego problemu. W supermarkecie sprzedawca krzyczy za mną “take care!”.

W weekend pojechaliśmy z T. do Watson Bay, czyli spokojniejszej część Sydney, składającej się z małych plaż, ślicznych kolorowych domków i kilku rezerwatów. Zaczepiliśmy też o Lady Jane Nudist Beach i co chcieliśmy, to zobaczyliśmy.

W międzyczasie poznałam część załogi Amnesia (praca T.) – chłopaki mają duże poczusie humoru i, co mnie zauroczyło, wszyscy chcą stawiać sobie wzajemnie piwo, w tym i mi. Z reguły jak ktoś kupuje sobie, to proponuje też innym. Papierosami się tak nie dzielą, może ze względu na ich cenę.

Zaliczyliśmy też pierwszą klubową imprezę w Will & Toby. Kiedy wyszliśmy stamtąd w środku nocy, to miasto dopiero się rozkręcało – na ulicach tłumy, kolejki do klubów i pełne puby. Następnego dnia ok 14.00 jechaliśmy na plażę i co rusz natykaliśmy się na końcówki imprezowiczów wypoczywających przed klubami na trawie.

Przy plażach jest inne życie. Im bardziej jesteś potargany, a twoje ubrania “zaniedbane”, tym lepiej. Za buty tylko japonki, ale i tak głównie na bosaka. Przy plażach są miejsca piknikowy i na każdej plaży przynajmniej jedna większa impreza. Niektórzy poprostu siadają na skałach i patrzą na morze. Aktualnie jest dosyć silny wiatr nad wodą, więc zdarza się, że przy nagłej zmianie jego siły czy kierunku, z domów wybiegają ludzie z deskami i biegną do morza. Niesamowity widok.