Sucre i centralny market!



Wraz z Lisą czekałyśmy na autobus jadący z Santa Cruz do Sucre przez jakieś 2,5h. I to nie na terminalu ale piaszczystej ulicy, pomiędzy kozami i krowami po ciemku. Potem to młode urocze dziecko kopało w mój fotel przez większość drogi, nawet, kiedy spało. Noc była długa i zimna a jej większość spędziłam grając w karty na ipodzie. Ranek przyniósł nowe niespodzianki – wypadek samochodowy i wrak tamujący ruch. Pasażerowie wyszli z autobusu i patrzyli na zjawisko. Ofiary odwieziono już chyba do szpitala, a może po prostu wstali i odeszli. Na pewno nikt nie wpadł na to, żeby wrak usunąć ze środka ulicy.

Meldujemy się w małym rodzinnym hostelu, bierzemy upragniony prysznic, myjemy włosy, oddajemy pranie, idziemy na market a tam cuda się dzieją – świeżo wyciskany sok za 30 centów, sałatka owocowa z jogurtem i ręcznie ubijaną bitą śmietaną za 50 centów, a na przypieczętowanie odnalezionego raju na ziemi – talerz pełen warzyw i mięcha za 90 centów! Może w okolicy zalatywało nieco surowym mięsem, ale z czasem przestaje się to czuć. Potem chodzę po mieście i zatrzymuję się kolejno w każdej napotkanej piekarni i kupuję ciastka (zazwyczaj za 2 – 10 centów), po Azji schudłam z 5 kg, po Ameryce Południowej przywiozę chyba więcej niż tylko suweniry.





Miasto jest piękne i sprawia, że czuję się jak na wakacjach. Małe uliczki, białe domki, uśmiechnięci ludzie. Muszę przenieść się do Potosi, ale wrócę za kilka dni na niedzielny market.


Kupuję popcorn za 10 centów i idę odebrać ubrania z pralni. Te, które były kiedyś białe już nie są. Zielony też jest fajnym kolorem.