Encarnation

Z powodów iście prozaicznych – nie spotkałam żadnych backpackersów, dosłownie żadnych – nie pojechałam na północ Paragwaju. Jedno to to, że kilkukrotnie słyszałam historię o dizewczynie, której rodzice szukają, bo pojechała w tym kierunku i znikła, ale i dlatego, że jakkolwiek wielką fajnką natury jestem, wizja samotnych  nocy w lesie w namiocie nie powaliła mnie na kolana. Tak wylądowałam w Encarnation, w celu obejrzenia jezuickich ruin.


Podróżowanie po Ameryce Południowej wydawać się może wyzwaniem, ale nim nie jest. Są autobusy, a atrakcje turystyczne, zwłascza te oznaczone przez UNESCO są szeroko dostępne. No cóż – nie w Paragwaju. Do pierwszych dojechałam loklalnym autobusem, tam automatycznie sprzedano mi bilet na łącznie trzy produkty, więc głupio było to przeoczyć. I tak zorientowałam się, że w Paragwaju sprawy mają się nieco inaczej, bo by dotrzeć z punktu do punktu, skorzystać można z autobusu jadącego w tym kierunku raz dziennie, oczywiście go przegapiłam. Mogłam wskoczyć na bagażnik pickupa, ale jestem sama, a ta dziewczyna nadal nie została odnaleziona. Pozostała taxi, w obie strony. Zabytki mnie kręcą, więc było warto. Czytałam gdzieś, że ktoś spędził na tych ruinach kilka godzin w swoim własnym towarzystwie (nie dziwię się, nie ma tam żadnych odwiedzających) i był przeszczęśliwy. Zrobiłam to samo, 35*C w cieniu, pot leje się po dupie, wpływa do oczu powodując pieczenie, ale hej, widziałam ruiny.