5 lat temu opuściłam Sydney, by dzisiaj do niego powrócić. Od tej podróży, właśnie do Sydney, zaczął się mój blog (pierwszy post tutaj). Tym razem lot przebiegł bez większych emocji, czyli spóźnionych lotów, zagubionych bagaży, przypadkowej podróży w pierwszej klasie. Tym razem leciałam z Tomaszem, czyli było dużo śmiechu, ciągłe przerywanie sobie filmów, bo trzeba wtrącić uwagę do tego oglądanego przez siebie i dużo ginu z tonikiem.
Tomasz opracował diabelski plan uniknięcia jet lagu, dam znać czy się udało. Znalazł aplikacje, która oblicza o której godzinie i jak długo powinno się spać dzień przed lotem, po czym przy wsiadaniu do samolotu przestawia się czas na ten obowiązujący w Sydney i śpi tak jak by się było już na miejscu. Dodatkowo są pewne zasady, jak unikanie słodyczy, kawy, herbaty i alkohol, ograniczanie się do dużej ilości wody. Jako, że uwielbiam latać i czerpię z lotu tak dużo jak się da, tu czytaj ucinam sobie pogawędki z innymi uczestnikami lotu w obszarze dla stewardes przy akompaniamencie drinka, plan nie wypalił. Czy jet lag będzie, zobaczymy, zawsze mogę siedzieć nieprzytomna na plaży czy przy kawie ;)
Post piszę jeszcze z samolotu, kolejny już z Sydney :)