Kangaroo Island

Wyspa leży na południu Australii i dostać się na nią można za pomocą ferry, za nieprzyzwoicie wysoką cenę, ale warto. Przed przeprawą na drugi brzeg rozbiliśmy się na dzikim campingu, tuż przy plaży. Niektórzy odbierają nocny szum oceanu za dobijający i uniemożliwiający sen, dla mnie nie ma lepszej kołysanki. Prócz faktu, że rozbiliśmy się późną nocą i zarzuciliśmy plan wbijania śledzi, co przy naszym namiocie za całe $40 zaowocowało niemalże utratą jego podstawowej części, było pięknie.

Cały dzień spędziliśmy na włuczeniu się po okolicy i podziwianiu krajobrazu, bo było na co popatrzeć. Tuż przy porcie można wjechać na wzgórze z doskonałym widokiem i popijając kawę z czerwonego kubka, przypomnieć sobie jakie to wyjątkowe uczucie nie musieć się nigdzie spieszyć.

Idąc dalej duchem lenistwa, znaleźliśmy cień za przyczepą sąsiadów i po rozbiciu moskitiery (muchy były nie do wytrzymania, wchodziły do buzi, nosa, uszu i koczowały w koncikach oczu) zapadliśmy w długi, relaksujący sen. Wieczorem wypróbowaliśmy motyw smażenia naleśników na publicznym grillu gazowym, nie działało to tak jak oczekiwaliśmy i zajęło około 2 godziny. Mieliśmy za to okazję poznać wielu szybciej gotujących ludzi i zrozumieć, czemu plastikowe widelce nie sprawdzają się w każdej sytuacji. Ferry odpływało następnego dnia o 6 rano, więc po obfitym w kolory zachodzie słońca, które skupiło na plaży wszystkich korzystających z polany, wypiciu ciepłych piw i ponownym zlekceważeniu śledzi, zapadliśmy w głęboki sen.

Przed wjazdem na ferry T. musiał opuścić samochód. Ja z podziwem patrzyłam na organizację na statku i sposób, w jaki na tak małej przestrzeni zmieścić można maksymalną liczbę aut.

Po godzinie zjechaliśmy na piaski wyspy. Jako pierwszy cel obraliśmy Cliffords Honey Farm i miodowe lody na śniadanie. Kiedy T. wybierał miodowe suweniry, ja myślałam o Auguście. Ten mądry, pracowity, przedsiębiorczy i przystojny mężczyzna, ma w sobie coś z tych pszczółek. Ma też ogromną dziarę na całą rękę, która powstała z zamierzenia, nie żeby coś przykryć.

Dojerzdżamy do Vivonne Bay, by wypożyczyć deskę na piasek i wracamy na Małą Saharę. Nie pamiętam kiedy ostatni raz wyniosłam taką ilość piachu. Na stoku panowało około 30 stopni upału i wiał “halny”. Przy wypowiedzeniu jakiegokolwiek słowa jedliśmy piach, przy zjeżdżaniu nie trzeba było nawet smarować deski woskiem, bo wiatr spychał momentalnie na dół. Nie lada wyczynem było w tej sytuacji wrócenie na góre, bo piach stwarzał czasem barierę nie do pokonania. Za to każda wywrotka była przyjemna i miękka. Razem z T. szybko zastosowaliśmy deske jako sanki i pomykaliśmy w dwójkę. Na do widzenia widzieliśmy pana próbującego rzucić się z deską z góry, co skończyło się wkopaniem całej głowy. Nie śmialiśmy się najgłośniej, jego partnerka niemalże płakała.

Po prowizorycznym wytrzepaniu ubrań z piachu jedziemy do Seal Bay Conservation Park. W budynku informacji czytam o piętnie jakie odciskają na zwierzętach śmieci. Zdjęcie blizn pozostawionych po plastikowej reklamówce, z której próbował oswobodzić się lew morski pozostawiło piorunujące wrażenie. O wszystkim jednak zapominay po zejściu na plażę. Siedzimy 5m od dzikich lwów morskich! Zdają się nie zauważyć naszej obecności i kontynują swój wypoczynek. Po trzech dniach polowań wróciły na plażę, by spać przez kolejne 3. Zaczyna się również okres godowy, więc samce zaczepiają samicę. Kilku z nich walczy o władzę. Widzimy małe krzyczące w poszukiwaniu matki. Wszystko ma w sobie jakiś porządek i spokój.

By nie tracić dnia postanawiamy jeszcze odwiedzić jaskinie z kryształami. Zamknięte są za drzwiami (to dosyć nietypowe) a schodzi się do nich długimi stromymi schodami. Na dole przewodnik zgasza na jakieś 5 minut światło i opowiada jak pod koniec 19 wieku chodzono po tych jaskiniach jedynie ze świeczką. Czułam rękę T., jednak nie widziałam nic, oprócz jednego zegarka. Same jaskinie zawierają ogromne kryształy i wiele tajemnic (nigdy nie odnaleziona zagubionego tam przed laty konia).

Odnajdujemy nasz camping i po szybkim obiedzie idziemy do pobliskiego lasu. Moje mocne postanowienie że nie wrócę, dopuki nie zobaczę kangura szybko traci na znaczeniu, bo skaczą one za każdym krzakiem. Za to koale całkowicie opanowały drzewa. Początkowo nie mogliśmy znaleść ani jednego, po chwili zlokalizowaliśmy grupę.

Na zachód słońca wybraliśmy Hanson Bay i małą prywatną plażę. Naokoło nie było słychać niczego prócz oceanu. Po drodze zatrzymaliśmy się na polanie, by popatrzyć na kangury pasące się jak krowy.

Powrót trwał nieco dłużej, gdyż by uniknąć morderstwa jechałam 5km/h. Droga była pełna kangurów, które zwabione światłem skakały pod koła. Przestaliśmy się dziwić,że jazda przez wyspę wygląda jak przeprawa przez miejsce zbrodni pełne ofiar.

Rano budzi nas deszcz, suszymy namiot papierem toaletowym i ruszamy do Flinders Chase National Park. Po drodze oglądamy spalony kilka lat wcześniej las, który próbuje wrócić do życia. Stare spalone pnie powiły zielone pnącza.

Dojeżdżamy do Admirals Arch by ponownie zobaczyć lwy morskie, tym razem wylegujące się na skałach, w deszczu, przy akompaniamencie wzburzonych fal. Jest zimno i mokro, ale stoimy i się gapimy. Przez chwilę skupiamy się na małym włuczącym się samotnie po skałach. Zaraz potem znalazł matkę i rozpoczął ucztę.

Po wymuszeniu na T. długiego spaceru przez krzaki, przenosimy się na Remarkable Rocks. Natura potrafi być tak twórcza i zaskakująca. Jako ogromny fan TV upodobałam sobie skałę przypominające magiczne pudełko, do którego można wejść i poczuć się jak gwiazda.

Po dwóch dniach na wyspie pozostaje nam jedynie powrót na statek i patrzenie na oddalający się ląd.