Barcelona – Jedliśmy za dużo – Część II

Jeśli ktoś spyta mnie co robiłam w Barcelonie, ze wszystkich innych na pierwsze wysuwa się słowo – jadłam. Bo jadłam codziennie w małych odstępach czasu i dużo. Dzień rozpoczynaliśmy na markecie, gdzie po filiżance kawy i omlecie hiszpańskim tudzież sałatce z owoców morza, kupowaliśmy bagietke z pyszną wędzoną szynką “na później” plus siatke owoców i warzyw. W między czasie tosty z sobrassadą, którą uwielbiam, churros z gęstą czarną czekoladą, tapasy ze wszystkim co dziwne i nietypowe, palea w najlepszym towarzystwie, clara i cava na popitke, micha mięsa, micha rybna, nawał myśli w stylu jestem pełna ale zjadłabym więcej.

Idź na targ i zaszalej

Supermarket nie jest na ziemi boliwijskiej tak popularny jak w Europie, czy innych krajach Ameryki Południowej. Ciężko je znaleść, pozatym nawet pomimo cen na produktach, przy okazji reszty dostaniesz kilka boliviano mniej (za każdym razem!). Faktem jest, że obywatele Boliwii pałają nieskalaną miłością do targów – ulicznych, czy pod dachem – zawsze żywych i wesołych. Sanepid miał by kilka zastrzeżeń do sposobu przechowywania mięsa, co pewnie przyczyniło się do mojej salmonelii, ale hey, targowanie się z chollitą o cenę banana było bezcenne.

Pewnego wieczoru spacerowałm po Tupizie i przypadkiem stałam się świadkiem dostawy mięsa na targowisko. Przewiezione zostało ono na pace pickupa (bardzo brudnej pace, prawdopodobnie wcześniej przewożono nią zużyte opony), w postaci całej krowy podzielonej na cztery części. Dwaj panowie chwytali kolejno za mięso i rzucając je na plecy pokryte wyjątkowo brudnymim szmatami podążali na targowisko. Tego dnia na kolację zjadłam hamburgera.