El Calafate

Ok 2:30 w nocy zawitałam do El Calafate. Terminal autobusowy jest w samym mieście, więc razem z Naną (przemiłą japonką, której imię oznacza 7 i gra na perkusji) zaczęłyśmy chodzić po ulicach w poszukiwaniu łóżek na tych 5h. Wszystko było pozajmowane, a gdy co okazało się wolne, to kosztowało 100 Ps za osobę (łóżko w dormie 7-mio osobowym bez śniadania). Rozważając opcję posiedzenia na terminalu do rana zauważyłyśmy camping. Nie miałyśmy namiotu, ale ktoś kiedyś wspomniał, że jest tam też i dorm. Recepcja zamknięta, na drzwiach kartka, żeby się rozbić i zarejestrować następnego dnia. Założyłam, że dotyczy to również dormów. Sąsiednie drzwi były otwarte, gdy się po nich wdrapałyśmy, znalazłyśmy pokój z łóżkami. I tam zostałyśmy, bo nie było nikogo, kto mógłby nam powiedzieć, że nie można. A rano zapłaciłyśmy za noc 50 Ps i dostałyśmy w cenie gigantyczne śniadanie.

Był to dzień spotkania z Tomaszem aka Maliną. Pojechałam na lotnisko (nie jest ono blisko i musiałam wziąć taksówkę, bo spóźniłam się z zamówieniem autobusu), a on do miasta. Po godzinie czekania sprawdziłam net i przeczytałam, że Mr T. czeka na mnie w mieście i szukając mnie będzie chodził ulicami. Wróciłam na camping, Tomasza brak. Chłopak z recepcji, po tym jak przestał się śmiać z tego, że się minęliśmy, poradził, żebym poszła do miasta nie sprawdzając netu (nie działał na campingu), bo serce pokaże mi drogę. I pokazało, znalazłam T. siedzącego na ławce i wcinającego bułki. A potem poszliśmy nad lagunę, patrzeć na flamingi i pić piwo.