Wycieczka na Dolny Śląsk. Jedziemy w Sokoliki.

Zaledwie kilka godzin drogi od Berlina leży cudowne miejsce, o którego istnieniu do tej pory nie wiedziałam – Sokoliki.

Jedyne co zakładałam jadąc tam, to że powłóczę się po lasach, skorzystam ze złotej polskiej jesieni i pośpię pod namiotem. Zastanawiałam się przez chwilę nad budzeniem się rano w kałuży gdyby padało, ale usłyszałam, że są w Taborze (gdzie się zatrzymaliśmy) drewniane podesty, na których można się rozbić, także problem odpada. Sam Tabór leży w pobliżu skałek, na obrzeżach lasu i jest miejscem cudownym. Zero elektryczności czy światła, do toalety chodzi się nocą z latarką, jedzenie gotuje się na butlach gazowych, o ile zabrało się naczynia. Nasza mała grupa miała za sobą nawet włoski ekspres, więc dzień rozpoczynaliśmy od świeżo zaparzonej kawy.

A po kawie i śniadaniu marszem w las. Oczywiście kierunek skałki. Razem z T. absolutnie nie pisaliśmy się na wspinaczkę, nawet zapowiadaliśmy, że interesują nas tylko i wyłącznie spacery po lesie. Jednak na pytanie czy chcę spróbować odpowiedziałam tak i skończyło się na wielkiej miłości, ekscytacji i satysfakcji. Nie wiem czy ktoś z was wspinał się po skałkach. Nie jest to proste, czasem nie miałam pojęcia co zrobić dalej, jednak dzięki uporowi i świetnych wskazówkach Marcina i Agi, osiągnęłam cel i to kilkukrotnie. Zdecydowanie nie był to ostatni raz, a świnka skarbonka ma już kilka pierwszych miedziaków na sprzęt.

Whitsunday Islands – kamping życia!

Jak to jest spędzić 10 dni na wyspie, bez toalety, prysznica, z kończącym się jedzeniem i gazem, szalejącymi 3 metrowymi guanami, kradnącymi myszo-skoczkami, pająkami wielkości pięści i tnącymi niemiłosiernie muszkami? Rewelacyjnie!

Na lotnisko prawie się spóźniliśmy, bo taxówka nie przyjechała, a jak już zorganizowaliśmy drugą, to pojawiły się obie. Na lotnisku okazało się, że N. ma kaca nie do przejścia.

Wylądowaliśmy na lotnisku wielkości parterowego domku jednorodzinnego, na bagaże czekaliśmy na polanie. Na wybrzeżu znaleźliśmy hostel dla backpakersów i ruszyliśmy kupić jedzenie na wyspe. Okazało się, że wszystko jest zamknięte i będzie otwarte dopiero następnego dnia o 7.30. Sęk w tym, że nasza łódź odpływała o 8.00, a port był oddalony właśnie o te 30 min. Hostel okazał się rewelacyjny, składał się z kilkudziesięciu budynków z łączonymi tarasami. Przed naszym tarasem zorganizowali wojnę na szlaufy.

Następnego dnia taksówka czekała na nas o 7.30. Wpadliśmy do sklepu i zrobiliśmy ogromne 5 minutowe zakupy, każdy odpowiedzialny za dany dział.

W porcie okazało się, że wody naokoło Whitehaven Beach są niebezpieczne i zrzucili nas na Hook Island – byliśmy tam totalnie sami przez 2 dni. Jedyna przerwa to wypad na nurkowanie.

Na Whitehaven Beach zatkało nas. Plaża jest rewelacyjna, piasek biały jak śnieg. Namiot rozbiliśmy z wyjściem na plaże, zawiesiliśmy dwa hamaki i zorganizowaliśmy jedzeni.

Ucieszył nas fakt, że na wyspie jest toaleta, rozczarował, że były w nim ogromne pająki, także rozwiązaniem było kopanie dołków…

Po obiedzie okazało się też, że na wyspie są kilkumetrowe guany, które z rozkoszą kradły nasze śmieci. Po paru dniach niczego się już nie bały i chodziły naokoło nas jak pieski.

Po kilku dniach skończyło nam się jedzenie i gaz. Zamówiliśmy je od kapitana, tyle że ten spóźnił się z dostawą 3 dni. Kiedy zakupy dotarły, okazało się, że bez gazu, więc nie mogliśmy nic ugotować. Potrzeba matką nauki i chłopcy zorganizowali świeczkowe ognisko (za wyspie obowiązuje zakaz palenia ognisk) cała akcja skończyła się pozytywnie, bo byliśmy najedzeni, w międzyczasie tylko zajął się ręcznik ochraniający całą konstrukcję od wiatru i mało co nie spaliliśmy rezerwatu.

Po 7 dniach udało nam się kupić zimną colę i to stworzyło nasz dzień.