Great Ocean Road i droga do

Z Kangaroo Island zjechaliśmy pod wieczór i uderzyliśmy do Port Elliot na spanie. Zatrzymaliśmy się w The Royal Family Hotel, który był królewski tylko z nazwy, za to pozwolił nam naładować baterie i stworzył możliwość zapoznania się ze szczegółami sukni ślubnej Księżnej Diany.

Australijskie przydrożne hotele/motele mają w sobie to, co turyści kochają, czyli są tanie, poza tym:
– wszystkie pokoje wyglądają tak samo,
– wszystkie mają śniadanie składającego się z najtańszego chleba tostowego, tej samej wartości mleka, płatków i dżemu,
– idąc tym tropem, wszystkie mają bar na dole,
– wspólne łazienki pamiętają czasy młodości naszych rodziców.

Większość ma ogromne tarasy wspierające integracje.

Korzystając z faktu, że jest grudzień i przydałoby się poczuć zimową atmosferę, zatrzymaliśmy się przy wysuszonych jeziorach solnych wyglądających jak śnieg!

Przy pierwszej możliwości biegaliśmy po naszej podróbce i zrobilibyśmy zapewne aniołki, gdyby nie było tak lepiąco.

Droga zajęła nam cały dzień, ale nie można jej uznać za nudną. Zapoznaliśmy się ze sposobami składowania siana, budową kostną kangurów, widzieliśmy wielkiego kraba (chyba). Na chwilę zatrzymaliśmy się w Mt Gambier przy Blue Lake, którego barwa nie została wyjaśniona i poszliśmy na spacer do ogrodu w dziurze, który nocą służy za jadalnię oposów.

Przy wjeździe na Great Ocean Road pogoda zmieniła się diametralnie, temperatura spadła do 15 stopni, wiał silny, zimny wiatr, któremu towarzyszyły przelotne deszcze. Przy próbie robienia zdjęć walczyłam, by utrzymać w rękach aparat. Podziwianie natury na jej łonie przeniosło się do samochodu.

Prawdziwy problem pojawił się z chwilą, gdy przyszła pora na spanie. Okazało się, że wszystko począwszy od początku do końca GOR jest zajęte. Po wykonaniu setki telefonów znaleźliśmy pole, na którym rozbiliśmy się na dziko. W nocy szalała burza, co zaowocowało kilkukrotnym złożeniu się na nas namiotu i przemoczeniu wszystkiego co w nim było. Śpiwór, jeansy, skarpetki, bluza, sweter i czapka nie ochroniły mnie przed odmrożeniem tyłka. Około 5 rano poddaliśmy się, wrzuciliśmy namiot do bagażnika i pojechaliśmy obejrzeć wschód słońca.

GOR to długa, kręta trasa ulokowana pomiędzy buszem a oceanem. Po drodze podziwiać można liczne formacje skalne wystające z oceanu, które swój wyjątkowy kształt zawdzięczają obmywającym je falom. 12 apostołów (obecnie 6) jest chyba najbardziej popularną.

Może ze względu na pogodę i przeszywające mnie zimno przy każdym opuszczeniu auta, pozostała 6-tka nie zrobiła tak piorunującego wrażenia. Kangaroo Island rocks!

Jednej rzeczy nie przebije nic. W Cape Otway, po drodze do latarni przejeżdżaliśmy przez jeden z parków narodowych, pełen dzikich misi koala. W jednym miejscu było kilkanaście porozrzucanych po pobliskich gałęziach. Dorośli cieszyli się jak dzieci. Przy każdym zejściu z głównej drogi w las, znajdywało się kolejne. Jeden wgramolił się na niewysokie złamane drzewo, co dało nam możliwość podejścia do niego na odległość metra.

Sylwester w wersji romantycznej, czyli domek a la stajnia, zbocze z widokiem na ocean i pasące się naokoło konie.

Telefon do A. sprawił, że poczuliśmy się prawie jak na wspólnej imprezie :)