Trip to Bolivia

Boys ate my bread so I went to buy a fresh one. I made my sandwiches and finished packing. While I was packing though, Pandora – the best cat in the whole universe – managed to get through paper wrapping to my sandwiches and licked the ham! In about an hour I was sitting in a bus to Bolivia’s border.

It was hard to leave Rio, specially that Miriam turned out to be an amazing girl and made me feel there like at home with no Tomasz around (we were talking via Skype).






The way between Rio and Sao Paulo (6h) went very fast. Then the bus filled up with families. At the night air condition got broken and children (about 6 of them) decided to make poo. Sound’s like fun – not really. It was impossible to open the window, so I went through few stinky hours. In total 30h non stop.

I was supposed to get out at Corumba’s bus terminal, but people kept repeating the Federal Police of Brazil is at the border and our bus goes there. Sounds good for me. I got kind of surprised when we crossed the Brazil-Bolivia border and stopped in Bolivia. You know, maybe I’m not a modern person, but I thought that a good-bye-stamp is required.

It turned out that border rules are quite flexible. It was hot and on brazilian side there were no cafes nor stores, so both countries agreed to make a stop on bolivian side. Usually in the afternoon hours there is a siesta time, so people wait in one of that cafes and then come back on brazilian side, for the stamp.

I had that thought, that after 30h I’ll feel like a stop in Quijarro (border city on Bolivian side), but no, following the bliss, I took another 12h bus to Santa Cruz. Let’s get wild. It was a night bus of course. I was sitting next to this lovely old woman who was pinching me each time she’d fallen asleep.

Przeprawa do Boliwii

Chłopcy zjedli moje bułki, więc poszłam do sklepu po nowe. Zrobiłam kanapki, spakowałam się, zaś czas temu poświęcony wykorzystała Pandora – najlepszy kot na świecie – do przedostania się przez papierową torbę i lizania szynki w moich kanapkach. W przeciągu godziny siedziałam już w autobusie do Boliwii.

Ciężko było opuścić Rio, zwłaszcza, że Miriam pozwoliła mi poczuć się tam jak w domu (takiego bez Tomasza).






Trasa pomiędzy Rio i Sao Paulo przeleciała jak z bicza trzasł. Później autobus wypełnił się rodzinami. W nocy klimatyzacja poszła w zapomnienie a dzieci (około 6) postanowiły zrobić kupy. Brzmi zabawnie – nie za bardzo. Niemożliwością było otworzenie okna więc ostatecznie przeżyłam kilka śmierdzących godzin – w sumie jechałam 30h.

Zgodnie z wszelkimi uzyskanymi uprzednio informacjami miałam wysiąść na terminalu autobusowym w Corumbie i zdobyć pieczątkę wyjazdową z Brazylii, ale nagle cały autobus zaczął mi tłumaczyć, że nie, że posterunku już tam nie mai że powinnam jechać z nimi do granicy. Co tam, przecież nie sprzysięgli się wszyscy, żeby zrobić sobie ze mnie żart. Troche się zdziwiłam, gdy autokar zwyczajnie przejechał przez granicę i zatrzymał się po stronie boliwijskiej. Może nie jestem największym mózgiem, ale myślałam, że skoro w Ameryce Południowej nie ma Unii na miarę europejskiej to trzeba mieć pieczątkę na pożegnanie kolejnego kraju.

Okazało się, że granica ta jest przyjazna ją przekraczającym. Ponieważ po stronie Brazylijskiej nie ma niczego poza budką Policji Federalnej, oba kraje zgodziły się, by w czasie siesty (2-3h kiedy to granica jest w południe zamknięta) ludzie czekali po stronie boliwijskiej w cieniu kafejek, zaś o odpowiedniej porze powrócili na stronę brazylijską po pieczątkę.

Siedząc jeszcze w autobusie do Boliwii, po jakiś 24h jazdy miałam w glowię tę myśl, że zatrzymam się w Quijarro – mieście granicznym po stronie boliwijskiej na wygodny sen i gorący prysznic. Na miejscu postanowiłam iść za ciosem i wpakowałam się do kolejnego autokaru na 12h jazdy. Był to oczywiście autokar nocny, gdzie obok mnie siedziała/leżała urocza staruszka. Rozmawiałyśmy, śmiałyśmy się, a gdy ta wpadała w głęboki sen, za każdym razem szczypała mnie w udo.