Cusco with Claire-Bear

Usually we spend a great time with a wonderful people, when we hung out with our friends. But sometimes on our way we meet these kind of people who blow our mind and it’s impossible to forget about them.

I’ve met Claire-Bear in Santa Cruz – small, kiwi, half human half animal girl. We said goodbye to each other in Samaipata. Then again we’ve met for a few minutes in Sucre and Copacabana. Finally she found me in Peru (most probably thanks to her animal half). After few shots we’ve decided to spend few weeks in Cusco, learn some spanish and live together for the time.

We’ve been studying a lot and when we decided that we know enough, the time for practice came. We’re rather shy types of girls, so most of our conversations with locals were short and on subject. With time we’ve discovered chichi – chollita’s drink that gives power and courage. To drink chichi it’s necessary to find a source – a drink house. We did it and straight on the beginning we got like a liter glasses out off chollitas hands. They did use it for a few hours so it took me some time to convince myself to drink from it, but the effect was a miracle. Fermented corn helped us to get some new friends, to practice our language skills, got my polish roots denied, made Claire-Bear swim in chollita’s piss and at the end we’ve organized a party in not our room.

During the next evenings we’ve decided to get some information about local culture. What can be a better source than a local party? Our target was a masquerade ball of one of peruvian banks. It was difficult to convince guard to let us in (apparently wearing flip-flops doesn’t mean you look like geisha) but with a little help from a sweet peruvian girl we made it inside. After about 30 minutes they made us leave, but that time with a free food and drinks was properly used.

In the city we’ve been chased by women with lamas. We had to hide in our favorite veggie bar Prasada, where it was easy to forget about hungover after a 1 liter glass of a freshly squeezed juice. Plus, each day there was a surprise in menu like lasagna with pure.

There were bad moments as well. I had a random accident…I stumbled on a rock on a passage and ended up sliding in a puddle. Oups.

Cusco i Claire-Bear

Jak to w życiu bywa, magiczny czas w towarzystwie ludzi z genialnym usposobieniem spędza się na wypadach z przyjaciółmi. Jednak czasem poznaje się osoby, które wkraczając w nasze życie wnoszą tak ogromny element energii i akcji, że ciężko się po tym pozbierać, a na pewno zapomnieć.

Claire-Bear poznałam w Santa Cruz, na początku mojego pobytu w Boliwii. Mała Kiwi z pół zwierzęcą krwią. Rozstałam się z nią w Samaipata, spotkałam ponownie na chwilę w Sucre i Copacabana, by ta ostatecznie wyśledziła mnie w Peru (to prawdopodobnie ta zwierzęca część). Po kilku głębszych postanowiłyśmy osiąść na kilka tygodni w Cusco, nauczyć się hiszpańskiego i zamieszkać razem.

Nauka pochłaniała nam wiele godzin, a gdy wkułyśmy wystarczającą ilość słówek, przyszedł czas na praktykę. Cóż, nieśmiałe z nas dziewczęta, więc rozmowy z lokalnymi były krótkie i konkretne. Wkrótce znalazłyśmy i na to sposób – chicha – napój chollit dodający siły i odwagi (należy spożywać od godziny 13 do 18, gdyż trawi się go ciężko). Sfermentowana kukurydza sprawiła, że słowa same płynęły, a rozmowy się nie kończyły. By chichę pić należy znaleźć źródło w pijalni. Znalazłyśmy miejsce, gdzie wyrwano na naszą cześć kufle trunku z rąk chollit i dumnie nam podano. Od razu odmówiłyśmy z szacunku do kobiet okradzionych, ale gdy te nalegać zaczęły, nie było odwrotu. Kufle używane były pewnie od tej 13-tej, my wpadłyśmy tam około 18-stej, więc było się trzeba początkowo nieco przymusić, zaś efekt to cud. Zaprzeczona została moja polskość, Claire – Bear wytarzała się w siuśkach chollit, po czym zorganizowałyśmy dancing w nie naszym pokoju.

Kolejnego wieczoru podjęłyśmy próbę bliższego zapoznania się z lokalną kulturą, a co pozwala na to bardziej jak lokalna impreza. Za cel obrałyśmy bal maskowy jednego z peruwiańskich banków. Ochroniarz nie dawał się przekonać (japonki nie świadczą ponoć, że jesteśmy przebrane za gejsze), lecz za pomocą uroczej peruwianki udało się wejść. Po 30-stu minutach zmuszono nas do wyjścia, le te magiczne minuty z darmowymi drinkami i jedzeniem zostały wykorzystane.

W mieście prześladowały nas kobiety z lamami, przed którymi schronienia szukałyśmy w Prasada – najlepszy wegetariański bar w mieście, gdzie kaca leczono litrowymi świeżo wyciskanymi sokami i codziennymi niespodziankami w menu, jak lazania na bazie pure.

Nie obyło się bez traumatycznych przeżyć, jak moje przypadkowe potknięcie na kamieniu na ganku zakończone poślizgiem przez kałuże (padało).