Wspomnienie Brukseli

Rok temu siedziałam w Brukseli i namiętnie uczyłam się francuskiego. Trwało to około miesiąca, poprzedzone było namiętnym poznawaniem języka przez kilka miesięcy (czyli książki typu naucz się w tydzień) i można powiedzieć, że zakończyło się to w pewnym stopniu sukcesem. Potrafiłam zamówić kawę i kanapkę i określić co w niej chcę. Potrafiłam też zrozumieć banalną rozmowę, czy powiedzieć co myślę w danym momencie (nikt nie napisał, że biegle i bez błędów).

Minął rok i zdałam sobie sprawę, że nie jestem w stanie powiedzieć nic, ale to nic po francusku! Mogło mieć to związek z natychmiastową intensywną nauką hiszpańskiego i wkuwaniem słówek przy każdej wielogodzinnej przejażdżce autobusem po Ameryce Południowej. Mogła na to również wpłynąć pierwsza sytuacja, w której zdałam sobie sprawę z tego, że potrzebuję toalety natychmiast, a nazwa określająca ją po hiszpańsku nie leży nigdzie blisko “toilet”. Przez 5 miesięcy skupiałam się na języku, angażowałam chollity w konwersacje, rozmawiałam z górnikiem z Chille i w końcu doszło do mnie, że umiem spytać o łazienkę. Pięknie.

A potem, pewniego pięknego dnia szłam sobie nocą przez Amsterdam, tuż przed kolejnym kieliszkiem wina i po uprzednim i spotkałam tych niesamowicie sympatycznych ludzi z Francji. Powiedziałam wtedy “hej, znam francuski!” i zaczęłam mówić. Z tym, że za każdym razem wychodził hiszpański. Dosłownie z każdym słowem. Jaki z tego wniosek? Nie znam już francuskiego.