Hope Street Market

W weekend około 60 projektantów i artystów prezentowało swoje małe/duże dzieła na Hope Street Market w Paddington Town Hall. Zobaczyć można było wiele, od haftów, broszek, naklejek, obrazów, ubrań, torebek, biżuterii, po artystów pieśniarzy, którzy umilali oglądanie.

Nie był to zwykły uliczny targ, których w Sydney nie brakuje i w weekendy są niemal wszędzie. Żeby móc wystawić swoje prace trzeba się było wcześniej zgłosić, wypełnić aplikację i spełnić szereg warunków połączonych z selekcją. Efekt był wyjątkowy, bo każde stoisko prezentowało coś wyjątkowego. W szale zakupów stałam się właścicielką pięknej powłoki zabezpieczającej mojego nieodłącznego Ipoda, zakupionego na stoisku kolegi T. Po znajomości dostałam zniżkę, $5 drogą nie chodzi, a po fakcie zakupu okazało się, że kupiłam projekt Hejza. Jednym słowem wspieram polską sztukę.

Patronem medialnym marketu był magazyn “Frankie”, czyli idealne odzwierciedlenie zawartości stoisk. Fajne było to, że wystawiający towary nie sprzedawali, tylko świetnie się bawili. Wszystko przy akompaniamencie kawałka dobrej muzyki.

Kamera nie zawsze bywa łaskawa

Pomyśleć, że takie zdjęcia pałętają się po internecie.

Zrobione przy okazji kolacji z Nicolasem w Tajskiej knajpie w North Sydney w celu uwiecznienia pięknej chwili z naszego życia – totalnego przejedzenia. Jednakże daje słowo, że na co dzień nie mam takich oczu. Nicolas jesteś bezwzględny, mam nadzieje, że to z sympatii nie dostrzegłeś niedoskonałości tego zdjęcia, haha. I jak to sie dzieje, że T zawsze wychodzi dobrze, nawet przy tych zacięcie powielanych dziwnych minach.

Sto lat Tg, dla mnie zawsze będziesz małym chłopcem.

Co jest najlepsze w byciu razem? Bycie. Dodatkami są świadomość posiadania czegoś wyjątkowego, conocny rytuał tulenia, wieczne telefony z najdziwniejszych powodów – bo mogę a T jest zawsze zainteresowany, albo udaje zainteresowanego i to, że kocha mnie tak bardzo, że zachęca do pracy z delfinami na drugim końcu Australii.

Jak powiedział dzisiaj T, podczas wspólnego lunchu i wytykania jego dojrzałego wieku, zaczęliśmy się już razem starzeć. Tyle, że dla mnie zawsze będziesz moim małym chłopcem…

Konno przez Blue Mountains

W okolicach Sydney są góry co zwą się Blue Mountains . Może nie są to Tatry i nie wiem czy widziały kiedyś śnieg, ale są. Samochodem można dojechać do nich w godzinę, pociągiem trochę dłużej. Góry mają do zaoferowanie idealnie przygotowane szlaki, dech w piersiach zapierające punkty widokowe i przeurocze kawiarnie z przepyszną gorącą czekoladą. Byliśmy tam z T. kilka miesięcy temu i pamiętam że zrobiły na nas piorunujące wrażenie i wywołały swojego rodzaju tęsknotę za polskimi górami.

Jednak ten sam widok z grzbietu konia to jakby zapłaciło się za to kartą mastercard – bezcenny.

Razem z T., Natalią i Markiem zafundowaliśmy sobie dzień w siodle. Niby nic, ale zważywszy, że tylko ja z naszej czwórki siedziałam wcześniej w siodle, to jednak było to nie lada wyzwanie.

Start o 9 rano (tylko chwile sie spóźniliśmy) od dosiadania przygotowanych koników. Po 10 minutach i podpisaniu papierka, że jak nam sie coś stanie to to nasza wina, bo kaski mamy i powinny nas chronić, ruszyliśmy. Po pierwszych 20 minutach poważnej walki mych towarzyszy z końmi i kilku setkach pytań “czemu on stanął? czemu on idzie do tyłu, co sie z nim dzieje? czemu idzie wolniej jak ja chce szybciej? itp, znaleźliśmy wspólny rytm czy coś w tym stylu.

Cała jazda, z przerwą na lunch, trwała do 16.00. W trakcie przekraczaliśmy rzekę, galopowaliśmy, przejeżdżaliśmy przez jezioro, naokoło jeziora, po zboczach gór, konie się wspinały, galopowaliśmy pod górę, chodziliśmy po urwiskach, Marka koń ugryzł mojego w tyłek i trzymał ten tyłek przez jakieś 5 sekund i mój na chwile zwariował i skakał ze mną na grzbiecie, potem galopując przestraszył się kopa konia Marka i odskoczył w las i zrozumiałam, galopując prosto na drzewo, po co nam kaski, galopowaliśmy razem ze skaczącymi naokoło kangurami, goniliśmy dzikie świnie i po prostu bawiliśmy się najlepiej, bo ciągle rozmawialiśmy i komentowaliśmy to, co sie dzieje.

Niesamowicie zaskoczył mnie T., który odnalazł się w siodle jak mało kto i po tych kilku godzinach nie chciał zejść z konia. W trakcie wyprawy zagubiła się nam Natalia, więc po nią wróciłam, a zaraz za mną wrócił T. – GALOPEM! SAM!

Jedynym, można powiedzieć, minusem był fakt, że nasze konie miały gazy na przemian z rozwolnieniem. Czyli alko kupka albo bąk.

Księżna Diana wciąż jest z nami?

W Powerhouse Museum w Sydney od kilku miesięcy można zobaczyć bogatą w eksponaty wystawę poświęconą życiu i pracy księżnej Diany. Od czasu do czasu piszą coś o niej tutejsze gazety, zwłaszcza plotkarskie, zdradzając szczegóły i przyczyny jej śmierci. Księżna Diana jest wciąż z nami. Niektórzy przypominają nam o tym, że jednak nie…