Sydney na jakieś dwa tygodnie stało się miastem młodych, którzy zjechali się ze wszystkich stron świata. Na ten czas, można powiedzieć, miasto zmieniło swoje oblicze. Na ulicach, parkach i w każdych zakamarkach pełno było śpiewających ludzi, wymachujących dumnie flagami. Polska grupa z Częstochowy śpiewała i tańczyła w Hyde Parku, budząc ogólne zainteresowanie i zachęcając przechodniów do przyłączenia się. Argentyńczycy od pierwszego dnia okupowali schody Opery, gdzie urządzili więcej niż koncert.
W powietrzu unosiła się podniosła atmosfera i nie chciało się wracać do domu. Razem z Nicolasem chodziliśmy po mieście przez dwa dni, żeby wtopić się w tłum i nieco odmłodzić. Co chwila ktoś nas zatrzymywał i pozdrawiał. Samo Sydney jest wyjątkowo otwartym miastem, ale to co sie działo w te dni przekraczało najśmielsze o tym wyobrażenia.
Głównym miejscem spotkań stały się okolice fontanny w Hyde Parku. I nagle możny było zobaczyć cały świat w jednym miejscu. Nie dałam rady zliczyć przemieszczających się flag, nie rozpoznałam większości języków.
Jedyne co bardzo rzucało się w oczy, to wyobrażenie świata o Australii jako gorącym kraju. Chyba nikt nie sprawdził jaka jest pora roku i jakie prognozy, bo krótkie spodenki i t-shirty rządziły. Spory problem mięli Hawajczycy, którzy nie wzięli nawet bluz i chronili się przed zimnem ręcznikami.
Jednak, prócz ogólnie widocznej naokoło radości i sympatii, najlepsze wrażenie zrobiło na mnie otwarcie Dni Młodych i powaga tłumów w trakcie poszczególnych przemów. Można było odgadnąć po co tu przyjechali…