Sydney Design 2008

Sydnejczycy mają niepowtarzalną szansę uczestniczyć w 12-stym Międzynarodowym Festiwal Designu , prezentowanym przez Powerhouse Museum. W trakcie 17 dni obejrzeć można prace znanych projektantów, uczestniczyć w warsztatach i zrobić ciekawe zakupy w namiocie mieszczącym się na placu przed muzeum, gdzie swoje dzieła prezentują młodzi i jeszcze nie bardzo znani. Znaleźć tam można wszystko, począwszy od torebek, przez ubrania, popielniczki, skurzane pistolety i otwieracze do butelek.

Muzeum poświęciło drugie piętro tematyce festiwalu. Zobaczyć tam można transformację Australii w latach 1917 -1967. Zważywszy, że panuje obecnie “moda na powrót do przeszłości”, stać się może źródłem nowych inspiracji.

Codziennie organizowane są wszelkiego rodzaju eventy, gdzie można w pewien sposób odnaleźć siebie i, jeśli jeszcze tego nie wiesz, odkryć co design znaczy dla Ciebie.

Co urzeka, to zainteresowanie i zaangażowanie ludzi, co potwierdza wysoka frekwencja i udział we wszelakich akcjach, jak swingowanie przy jazzie w strojach na wzór lat 20-tych. A co jest wyjątkowe? Prawie wszystko można zobaczyć za darmo.

City to Surf

W niedziele około 70.000 narwańców zebrało się w okolicach Hyde Parku, by rozpocząć bieg, którego uwieńczeniem miało być zdobycie Bondy. Umysły rozgrzane rozpoczynającą się olimpiadą ruszyły z samego rana. Skąd o tym wiem? Nie z telewizji, której nie mamy, radia, którego nie słuchamy gdyż ustąpiło miejsca w kontakcie grzejnikowi, czy gazety, której nie przeczytałam (ciężki tydzień uwieńczony intensywnym piątkiem -> słaba kondycja fizyczna i psychiczna przez pół weekendu). Ta podziw budząca akcja objawiła mi się w trakcie próby dotarcia do zatoki, gdzie osiągnąć miałam ukojenie na spokojnych okolicznych wodach.

Cóż to był za widok, początek biegu co prawda, ale ludzie pełni energii, z uśmiechem na twarzy i słuchawkach na uszach. Ponieważ frekwencja w biegu była wysoka, musieliśmy chwile poczekać by móc wbiec w tłum, przebiec z nim 100m i w ten sposób przedostać się na drugą stronę ulicy. Ale to co przeżyliśmy w trakcie tych kilkunastu sekund napawa me serce dumą. Biegłam z żołnierzami Lorda Vadera,  króliczkami playboya, gorylem w towarzystwie banana, pary  w wieku moich dziadków i  tych niehonorowych wspomagających się wózkami  z Colsa.

Moje rozleniwione i wymęczone nieprzespanymi nocami, rozrywkami i papierosami ciało było mi wdzięczne, że nie wystawiłam go na taką próbę. Mimo wszystko żałuję. Lecz pamiętam, że był taki jeden moment, chwila, gdy zarwała się chmura i lunął deszcz, w której na mojej twarzy malował się uśmiech…

World Youth Day Sydney 2008!

Sydney na jakieś dwa tygodnie stało się miastem młodych, którzy zjechali się ze wszystkich stron świata. Na ten czas, można powiedzieć, miasto zmieniło swoje oblicze. Na ulicach, parkach i w każdych zakamarkach pełno było śpiewających ludzi, wymachujących dumnie flagami. Polska grupa z Częstochowy śpiewała i tańczyła w Hyde Parku, budząc ogólne zainteresowanie i zachęcając przechodniów do przyłączenia się. Argentyńczycy od pierwszego dnia okupowali schody Opery, gdzie urządzili więcej niż koncert.

W powietrzu unosiła się podniosła atmosfera i nie chciało się wracać do domu. Razem z Nicolasem chodziliśmy po mieście przez dwa dni, żeby wtopić się w tłum i nieco odmłodzić. Co chwila ktoś nas zatrzymywał i pozdrawiał. Samo Sydney jest wyjątkowo otwartym miastem, ale to co sie działo w te dni przekraczało najśmielsze o tym wyobrażenia.

Głównym miejscem spotkań stały się okolice fontanny w Hyde Parku. I nagle możny było zobaczyć cały świat w jednym miejscu. Nie dałam rady zliczyć przemieszczających się flag, nie rozpoznałam większości języków.

Jedyne co bardzo rzucało się w oczy, to wyobrażenie świata o Australii jako gorącym kraju. Chyba nikt nie sprawdził jaka jest pora roku i jakie prognozy, bo krótkie spodenki i t-shirty rządziły. Spory problem mięli Hawajczycy, którzy nie wzięli nawet bluz i chronili się przed zimnem ręcznikami.

Jednak, prócz ogólnie widocznej naokoło radości i sympatii, najlepsze wrażenie zrobiło na mnie otwarcie Dni Młodych i powaga tłumów w trakcie poszczególnych przemów. Można było odgadnąć po co tu przyjechali…

MAIZON – sklep Phila

Phil prowadzi sklep na rogu Oxford St i Crawn St. Sklep Phila przykuwa uwagę, bo przed wejściem powystawiane są nietypowe meble. Phil robi te meble sam. Phil znajduje lub “pożycza” materiały na swoje meble. Phil kocha swoje dzieła.

Do sklepu weszłam przypadkiem. Phil przywitał mnie na wejściu i po chwili zaczęła sie nasza rozmowa. O swoich meblach i projektach może opowiadać godzinami, każdy kolejny pomysł czy spostrzeżenie przyjmuje z entuzjazmem. Nietypowe jest to, ze nie można kupić mebli znajdujących sie w sklepie. Można je za to zamówić i odebrać dopiero za miesiąc. Zastrzeżenie jest jednak takie, ze żadne z wykonanych przedmiotów nie jest takie samo, klient musi sie z tym pogodzić.

Na prośbę, by opisał jak wygląda jego mieszkanie, stwierdził, że to nic wyjątkowego, bo składa się głównie z niewykończonych lub nieudanych projektów. Mimo wszystko zazdroszczę. Osobiście, od pierwszego spojrzenia zakochałam sie w Philowej szafce pod telewizor zbudowanej z potężnego kawałka drewna, pustaków i kilku dodatkowych, “pożyczonych” elementów.

Przyszła zima, pora grilla.

Jak przystało na zimowe, niedzielne popołudnie urządziliśmy grilla na dachu. Okazało się, że nie jesteśmy oryginalni, bo dzielić się musieliśmy terenem z grupą sponsorowaną przez sąsiadów. Ponieważ budynek ma 17 pięter, doszliśmy z T. do wniosku, że zamiast w alkohol, zainwestujemy w mięso. Jak na układną żonę przystało, przygotowałam sałatki i warzywa i udałam się do męża na dach, gdzie ten przyprawiał krwiste kawały mięcha. Po chwili zaczęli schodzić się goście. Jakież było nasze zdziwienie, gdy australijscy goście przyszli z kartonem piwa i kolejne, bo każdy następny przyniósł ilość alkoholu przewyższającą jego osobiste możliwości.

Kto jje, ten sie nie upija, także przystąpiliśmy do spożywania. Coś nie zadziałało, bo śmiech słychać było prawdopodobnie na parterze, złapaliśmy kontakt z mieszkańcami sąsiedniego bloku i stworzyliśmy talerz prawd życiowych. Nie był to talerz byle jaki, bo zawierał najbardziej wyniosłą i istotną prawdę, którą umieścił na nim kolejno każdy z gości. Po zapadnięciu mroku przyozdobiliśmy talerz w podarki (ser, kapsel i paprykę) i rzuciliśmy w świat, licząc że zmieni on życie pewnego zagubionego nieszczęśnika. W trakcie naszych rozważań i dysputy na temat Gwiezdnych Wojen i wyższością robionej wódki nad tą kupną, zorientowaliśmy się, że ktoś prawdy nasze zgarnął.

Jak cudownie grillować zimą.