Plaga Ciem

Nie widziałam tu jeszcze much, nie widziałam komarów (duży plus), a ćmy widzę od paru dni wszędzie i to zazwyczaj grupowo. Nie wiem, czy to normalne zjawisko o tej porze roku, ale zaczęli o tym pisać w tutejszych gazetach, więc raczej nie. W każdym bądź razie ćmy są duże, brązowe, owłosione, nie stronią od ludzi i ani od własnego towarzystwa.

Efekt jest taki, że idąc nocą obok oszklonych wieżowców, mija się ćmowe zlepki na oświetlonych szybach. Idąc ulicami, istnieje duże prawdopodobieństwo zderzenia się z nie jedną z nich. Czekając na lunch, można sie im przyglądać, bo siadają na twoim stoliku. Ci, którzy znają T, wiedzą jakie są tego efekty…

A teraz zagadka. Zgadnij co to:

Dzień za dniem. Już 2 tygodnie.

Na Circural Quay postawili barak. Przez tydzień mieszkał tam “najlepszy” sydneyowski kawaler. Codziennie spotykał się na oczach internautów i gości okolicznych knajp z trzema dziewczynami, które wypełniły wcześniej aplikacje przez internet. Po upływie tygodnia miał wybrać tą jedyną i polecieć z nią na wspaniałe darmowe wakacje do Paryża. Ostatniego dnia było wielkie poruszenie, zebrali się ważni ludzie z telewizji, grał zespół, podniecone kandydatki czekały, zaś kawaler stwierdził, że upił się dwoma kieliszkami szampana i nie jest w stanie podjąć decyzji. Barak z kamerami rozmontowali i nikt nie ma pojęcia jak się sprawa zakończyła.

To apropo tutejszego luzu. Z dnia na dzień to miasto coraz bardziej mnie zachwyca. W porze lunchu biznesmeni z największych korporacji biegną do parku, zdejmują marynarki i koszule, rozkładają się na trawie, albo siadają na fontannie, gdziekolwiek jest miejsce. I nie mówię o panach w okolicach 30-tki, ale o tych około 60-tki. Gdzie nie pójdę, wszyscy się uśmiechają. W kawiarni czy restauracji, fakt, można czekać pare ładnych minut, ale nikt nie robi z tego problemu. W supermarkecie sprzedawca krzyczy za mną “take care!”.

W weekend pojechaliśmy z T. do Watson Bay, czyli spokojniejszej część Sydney, składającej się z małych plaż, ślicznych kolorowych domków i kilku rezerwatów. Zaczepiliśmy też o Lady Jane Nudist Beach i co chcieliśmy, to zobaczyliśmy.

W międzyczasie poznałam część załogi Amnesia (praca T.) – chłopaki mają duże poczusie humoru i, co mnie zauroczyło, wszyscy chcą stawiać sobie wzajemnie piwo, w tym i mi. Z reguły jak ktoś kupuje sobie, to proponuje też innym. Papierosami się tak nie dzielą, może ze względu na ich cenę.

Zaliczyliśmy też pierwszą klubową imprezę w Will & Toby. Kiedy wyszliśmy stamtąd w środku nocy, to miasto dopiero się rozkręcało – na ulicach tłumy, kolejki do klubów i pełne puby. Następnego dnia ok 14.00 jechaliśmy na plażę i co rusz natykaliśmy się na końcówki imprezowiczów wypoczywających przed klubami na trawie.

Przy plażach jest inne życie. Im bardziej jesteś potargany, a twoje ubrania “zaniedbane”, tym lepiej. Za buty tylko japonki, ale i tak głównie na bosaka. Przy plażach są miejsca piknikowy i na każdej plaży przynajmniej jedna większa impreza. Niektórzy poprostu siadają na skałach i patrzą na morze. Aktualnie jest dosyć silny wiatr nad wodą, więc zdarza się, że przy nagłej zmianie jego siły czy kierunku, z domów wybiegają ludzie z deskami i biegną do morza. Niesamowity widok.

Dawka kultury

Tydzień upływa pod znakiem kultury. T siedzi w pracy, a ja biegam po mieście. We wtorki bilety do kina są za pół darmo, więc zaliczyliśmy Hairspray – oryginał zdecydowanie lepszy.

W Hotelu niedaleko nas (w barze, bo hotel=>bar) był dobry koncert The Ray Mann Three – chłopaki nie dość że prezentują się dobrze, to jeszcze świetnie grają, przez chwile czułam się jak na warszawskich fortach. Co dziwne, knajpa musi mieć licencje, żeby móc organizować takie granie. Ogarnęliśmy z T kilka piw i wyluzowaliśmy przy dobrych coverach (dzięki T staje się fachowcem w dziedzinie muzyki).

W Museum of Contemporary Art zaliczyłam wszystkie wystawy. Wejdźcie na strone, bo ciężko to wszystko opisać. Tysiące uczuć. Od zachwytu po skrępowanie. To głównie prace młodych australijskich artystów. Duży plus, że za darmo. Wybieram się na dniach do Sydneyowskiego Muzeum na wystawę sztuki Aborygenów, połączoną z ich historią. Jak narazie widziałam ich tylko czekających na jedzenie pod kościołem, a w pobliżu ostro zalatywało alkoholem, ale to mógł być T, więc nie oceniam.

Dzisiaj jesteśmy świeżo po odwiedzinach w instytucie Goethego. Wyświetlali Der rote Kakadu. Dziwnie się ogląda niemiecki film z angielskimi npisami. Jedno jest pewne, panowała niesamowita atmosfera, ludzie się śmiali i klaskali. To film o grupie znajomych i ich życiu w okresie od kilku tygodni przed postawieniem muru do tego momentu. Dyskutowaliśmy potem z taksówkarzem, czy australijska młodzież wiedziała co ci ludzie przeżywali, czy odebrali to jako fikcje.

Po projekcji była impreza i grali The Trickski z Sonar Kollektiv. Chłopaki bawili się najlepiej ze wszystkich gości, a my zaraz po nich. Imprezie towarzyszyło darmowe piwo i kiełbaski.

Więcej takich eventów poproszę. Poznałam tam kolegę T z pracy.

Z przyziemnych spraw – naprawili nam rolety, które odpadły z sufitu w trakcie podciągania – byłam ich ofiarą, bo to ja podciągałam i na mnie się zatrzymały. Ale mam nowe spodnie, więc czuję się już dobrze.

Dodatkowo zaliczyliśmy sushi bar. Ściany knajpy obłożone są tablicami, a na każbym stoliku jest pojemnik z kredą. Zostawiliśmy po sobie pamiątkę. Niestety co jakiś czas ktoś ściera napisy, dlatego też będziemy tam bywać, by go odświerzać oczywiście.

Ach i najważniejsze! August był w telewizji i prasie! Podziwiamy i kochamy! Basia prezentuje się w prasie wybornie. Link do artykuł

Wieczór z meblami

Pozbijaliśmy meble i mieszkanie wygląda coraz lepiej. Popijaliśmy wino, oglądaliśmy “Przyjaciół”, a T piekł ciasto. Próbowałam mu pomóc, ale kiepsko to sie skończyło.

Tak wygląda kanapa

tak reszta ciasta

a tak mój palec po ścieraniu cytryny!

Teraz już mamy potwierdzenie tego, co zawsze mówiłam – NIE POTRAFIĘ I NIE MOGĘ GOTOWAĆ ANI PIEC!

Bills “zaliczony”, meble zakupione, pająki są

Śniadanie u Billa zaliczone. Może nie do końca śniadanie bo było po 13.00, ale dania iście śniadaniowe. Zjadłam pancake z bananem i syropem klonowym, a T coś dziwnego i bardzo dobrego. Pati, bardzo klimatyczne miejsce! Restauracja, w której czujesz się jak w domu, a moca z prawdziwą czekoladą!

W sobotę popłyneliśmy do Manly. Co weekend organizują tam targ, na którym można kupić ręcznie robione ubrania, paski, biżuterię i inne cuda. Jest tam też długa plaża z białym piaskiem i surferami. K. mówiła, że ma zamiar znaleść sobie chłopaka surfera. Mój chłopak ma zamiar ze mną surfować. Wzdłuż plaży ciągnie się deptak, a na deptaku zamiast gołębi papugi. To była mega frajda, zrobiłam ze 100 zdjęć. Gołębiami się tak nie podniecałam.

W niedziele atak na Ikea. Dotarliśmy w trakcie alarmu pożarowy i przez jakieś 45 min opalaliśmy się w pobliskim parku ,bo ewakuowali budynek. Potem poczuliśmy się jak za dawnych dobrych czasów na Targówku, kiedy dekorowaliśmy nasze mieszkanie. Te same meble, te same wystawy, ten sam tłok i te same ceny, tyle że zamiast PLN są $. Mamy czerwoną sofę, biurko, ławę i szafki obok łóżka. Panowie dzisiaj dostarczyli sprzęt, zapomnieli tylko o nogach do biurka. Za to pochwalili nasze minimalistycznie umeblowane mieszkanie – jeden zielony stolik i jedno krzesło. Za pare godzin T wraca z pracy i będziemy sręcać przy winie.

W końcu zobaczyłam pająka z naszego tarasu. Wcale nie jest mały i na pewno nie maleje, bo na jego pajęczynie jest pare trupów, więc żyje i jje. Niestety są też większe, czyli nie stresowałam się na darmo. Pare dni temu widzieliśmy z T na ścianie naszego budynku ogromnego pająka! Cielsko miało z 2 cm + długie włochate nogi. T był dzielny (mój bohater), ja uciekłam i pewnie gdyby nie strach żechałas na niego podziała, głośno bym piszczała.