Pulau Perhentian to jedna z bardziej popularnych Malezyjskich wysp, która nie została jeszcze totalnie zdominowana przez turystykę. Więcej tu wypoczywających lokalnych, co owocuje w oglądaniu kobiet kąpiących się w 35 stopniowym upale i gorącej wodzie w czarnych sukniach, czarnych spodniach i dokładnie zakrytymi włosami i twarzami.
My siedzimy w wodzie po pachy i obrzucamy się błotem. Jest błogo, prócz oparzenia mnie przez meduzę, obtarcia kolana przez rafę (mam bliznę!) i przecięcia palca przez kraba (do krwi).
Na wyspie nie ma dróg, więc jedyne co można robić, to spacery po plaży, wylegiwanie się na piasku i wskakiwanie do wody.
Wyjątkowo sympatyczne okazało się miasteczko portowe, z którego odpływa się na wyspę. Na przystanku autobusowym można było pograć z lokalnymi w kapslowe warcaby
i zjeść typowo chińskie danie wsąsiadującej knajpie.