Medytacja wśród natury, czyli kemping w dżungli u wuja Tana.

Zabawa składa się na trzy dni, z czego jeden to przyjazd a ostatni oddalenie się z obozowiska, z kilkoma bonusami.

Przy zameldowaniu gotowości do podróży dostaliśmy do ręki ogromne worki na śmieci z prośbą o wpakowanie tam naszych plecaków. Po 30 minutach zaczęło lać. Skąd wiedzieli, nie wiemy, ale wujek Tan to mądry człowiek.

By dojechać do obozowiska należy przejechać 4WD przez kilka kilometrów lasów palmowych, następnie wejść na łódkę o kształcie większego kajaka ze swoimi torbami (nadal leje), rejs rzeką Kinabatangan i już wbijamy się w błoto punktu docelowego.

Na miejscu warunki dość podstawowe. Śpimy na cienkich materacach rzuconych na podłogę, nad nimi moskitiera, pod nimi wykładzina. W chacie są trzy takie materace, w sumie na sześć osób. Chatka jest na palach, na zadaszenie i siatki zamiast ścian. Obowiązuje kilka zasad korzystania z lokum, takich jak trzepanie ubrań przed założeniem, dokładne sprawdzanie materaca przed położeniem i całkowity zakaz trzymania jedzenia, bo zwierzęta właśnie na to czekają. Światło jest tylko przed domkiem, więc w nocy biegamy z latarkami. Wszystko, czyli chaty, łazienkę i jadalnię łączą pomosty. Jesteśmy ulokowani tuż obok rzeki, w której nie można się kąpać, ani chodzić przy krawędzi, bo są tam krokodyle. Za to można w niej brać prysznic, bo właśnie ta brązowa woda pompowana jest do beczek, z których mamy się polewać.

Jesteśmy totalnie przemoczeni, ale nie opłaca nam się przebierać, jeśli chcemy spać w suchych ubraniach.

Wyjątkowo humorystycznie przyjęliśmy spotkanie informacyjne, które polegało na tym, że do każdego uczestnika z osobna podchodziło kolejno 10-ciu pracowników wujka Tana, by powiedzieć “nice to meet you” i odejść.

Tej samej nocy wpakowano nas w łodzie na nocne safari po rzece, nadal lało, a przewodnik siedział z generatorem na przodzie i walił światłem po drzewach z prędkością muchy. Na szczęście każdy miał swoją latarkę i szukał dzikiej przyrody na własną rękę. Nietrudno było znaleźć śpiące na gałęziach małpy proboscis, hornbille, kingfishery i krążące pod nimi krokodyle.

Wróciliśmy około 23:00, by wstać o 6:00 na poranne safari, w trakcie którego znaleźliśmy rodzinę orangutanów.

Zaraz potem weszliśmy na ląd, czyli krok w błoto po łydki. Dżungla bogata była w ptaki i owady, jedyne co rozpraszało, to zasysające się co krok kalosze.

Największe wrażenie zrobił na nas nocny spacer po lesie. Pomimo 30 stopni w powietrzu założyłam bluzę z kapturem i dodatkowo kurtkę przeciwdeszczową, wszystko w ramach ochrony. Marsz został chwilę opóźniony, gdyż do obozowiska wkradł się pyton i musieliśmy czekać, aż odpęznie. Jedno jest pewne, w życiu nie widziałam tak ogromnych robali, karaluchy były większe od tych w Sydney, ptaki śpią i głośne rozmowy ich nie budzą.

4 thoughts on “Medytacja wśród natury, czyli kemping w dżungli u wuja Tana.”

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *