Kota Kinabalu

Z zatłoczonej i wiecznie krzyczącej Manili przenosimy się do Kota Kinabalu. Po wyjściu z lotniska ogarnia nas cisza. Nikt nie przekrzykuje się w proponowaniu taksówki, nikt nie idzie obok nas zadając po dziesięciokroć to samo pytanie. W spokoju dochodzimy do głównej ulicy poza lotniskiem i łapiemy minibusa, który kasuje nas tak, jakbyśmy byli lokalnymi. W błogim nastroju znajdujemy hostel, który jest jeszcze lepszym rozwiązaniem, bo tani, czysty i z netem za darmo. Następne kroki kierujemy w poszukiwaniu jedzenia, które to tłustej filipińskiej kuchni może być tylko lepsze i znajdujemy je. Po pierwszym wieczorze w KK idziemy spać szczęśliwi.

Kolejne dni rozleniwiają nas do granic przyzwoitości. Jedzenie zagnało nas na market, który składa się z trzech części: ziołowo-owocowo-warzywnej, mięsnej i rybnej. Ta pierwsza pełna jest worków z przyprawami i kolorowych smakołyków, mięsa przemilczę, rybna to morskie zoo.

Najlepiej wpaść w te okolice o 5 rano, kiedy zaczynają się dostawy. Załapać się można na tuńczyki-bydlaki, rekiny, płaszczki i inne mniej pospolite na polskich patelniach rybki. Zapach roznosi się po okolicy, ludzie niemalże biją się o co lepsze kawałki, dzieci pokładają się gdzieś po ławkach, a reszta miasta śpi. Klapki poszły w zapomnienie, bo zapach ryby okazał się nieusuwalny.

Podróż po mieście to kontakt z wyjątkowo przyjaznymi lokalnymi, którzy zapraszają nawet na wspólne spożywanie wina przy zachodzie słońca.

Naokoło biegają dzieci, które zaczepiają nas, by poćwiczyć angielski.

Zdecydowanie polecamy tutejszy kompleks muzeów i galerii, niestety nie można tam robić zdjęć. Wystawy są bardzo dobrze przygotowane, bogate w lokalne stroje, historię i sporo materiałów fotograficznych. Udało nam się nawet pograć na cymbałach w replice longhouse.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *