Do Halong Bay jedziemy w ramach zorganizowanej wycieczki, bo tak łatwiej. Po drodze zaczepiamy o halę z pamiątkami po środku niczego. Wszyscy jak jeden mąż krzykneli, że nie są zainteresowani, przewodnik powiedział, że i tak musimy się zatrzymać, więc po 20 minutach na schodach ruszyliśmy w dalszą drogę.
Wsadzono nas na rozpadającą się łódź, do której nazwa Ghost Ship pasowała jak ulał, ze szparami w ścianach i dziurami w pokładzie (na statku mieliśmy chodzić na bosaka, ale ze względów bezpieczeństwa nikt się na to nie zgodził) i brudnej łazience z czymś brązowym wtartym w ściany oraz przewodniku, który wiedział o okolicy mniej ode mnie, a po przeczytaniu LP nie byłam omnibusem. Co do posiłku to dla 6-ciu osób podano tależ z jedną rybą, 10 krewetek i miskę ryżu.
Pomijając oprawę, reszta dość imponująca.
Odwiedziliśmy jaskinię z idealnie pofalowanym sklepieniem, w której nasz przewodnik wskazywał skały podobne do zwierząt i nie miał pojęcia o formacjach skalnych czy przyczynach pofalowania jej powierzchni. Na moje pytania odpowiadał “nie wiem” na wciąż. Nie to że jestem uszczypliwa, na prawde byłam ciekawa.
Zaliczyliśmy również kajakowanie pomiędzy skałami i wodnymi wioskami.
Kajak się rozpada, ale jest zabawnie, zwłaszcza po zakupieniu z wodnego sklepu piwa.
Wieczór upłyną na skakaniu do wody z górnego pokładu (brawa dla T. – jedynego śmiałka) i chlapaniu się pomiędzy plamami oleju.
Siedząc na jedynym leżaku na górnym pokładzie podziwialiśmy zachód słońca i postanowiliśmy, że to pierwsza i ostatnia zorganizowana wycieczka, na jaką się w Wietnamie wybraliśmy.
Pamiętam ten skok z górnego pokładu jak dzisiaj :)