W końcu opuszczamy Kuala Lumpur. T. biegnie z rana po bilety, pakujemy się, żegnamy z gospodarzem i biegniemy, z tym, że autobus jakoś nie przyjeżdża. W międzyczasie ok 10 osób pyta gdzie nas zawieść. Jednym z nich był przedstawiciel firmy, w której kupiliśmy bilety, a ja go spławiłam. Gdy odnaleźliśmy się nawzajem, poinformowano nas o godzinnym opóźnieniu naszego autokaru i możliwości zamiany na minibusa. Czyli zamiast 4,5h – 3h w tej samej cenie. A w busie klima, skóra i prócz nas 2 osoby, myśli o ewentualnym porwania wyparowały wraz ze snem.
Tak jak pierwsza część drogi prowadziła przez autostradę, druga (niestety ta po lunchu) przez wąskie i kręte górskie dróżki. Po bokach ustawione były szałasy z bambusów, gdzie dzieci sprzedawały miód, soki i rośliny z dżunglii. Zaraz obok stały domy również z bambusów, bez okien i z prewieszonym w drzwiach kawałkiem materiału w ramach drzwi.
Nasz nowy pokój okazuje się wyjątkowym zaskoczeniem – murowane ściany, klamka w drzwiach i klucz zamiast kłódki. Za to w łazience dziura robi za sedes, a beczka za prysznic.
Cameron Highlands słynie za sprawą trzech rzeczy: lodów truskawkowych, skonsów i herbaty. Lody wyśmienite, skonsy za drogie (za 2 maleństwa z herbatą RM22), pola herbaciane zapierają dech w piersi.
W drodze na herbatę mijamy z uśmiechem starego jeepa, którego kierowca bezskutecznie próbował odpalić. Po jakiś 50m staje obok nas i pyta, czy pragniemy podwózki, wskakujemy na naczepę i stojąc na workach z cementem, podziwiamy okolicę. Dobra dusza zaoszczędziła nam jakieś 45 min marszu pod górę. Zeskakujemy przy wejściu na plantację BOH Sungai Palac.
Mijamy pracowników z koszami na plecach i słomkowymi kapeluszami, którzy zbierają herbatę przy pomocy maszyny w postaci nożyc z pojemniczkiem. Herbata była urzekająca.
Następnego dnia planujemy wypad trochę bardziej wyczynowy. Trasą 9A, czyli ścieżką w dżungli, do której przejścia potrzebny jest ogromny tasak, a my dysponowaliśmy jedynie małym scyzorykiem, docieramy do trasy prowadzącej do BOH tea farm. Droga pod górę, a nią 7 km i niemalże fizycznie nas to boli. I tu kolejny cud. Po jakiś 200 m morderczej wspinaczki po rozgrzanym niemalże do czerwoności asfaldzie, zatrzymuje się Australijczyk i pyta, czy nas podwieźć. Wysiłek ogranicza się do spaceru po plantacji i patrzeniu na nią ze wzgórza. Jest ogromna. Droga powrotna jest już z górki, oglądamy okoliczne gospodarstwa, czyli domki zbite z kilku desek i pola.
Tu podwózkę oferuje Raga, który przedstawia nam jednocześnie swojego robala
i podwozi w ramach stopu do plantacji Cameron Bharat Tea Plantation, bo ta według niego jest najpiękniejsza.
pamietam jak wpadlas po kostki w to bagno w drodze powrotniej do Tanah Rata :)
moje buty nadal noszą na sobie znamiona tego wypadku… kto by przypuszczał, że pod tą piękną zieloną łąką są bagna…
Zważywszy,ze to zapewne Twoje jedyne buty to klopocik może być.. Podziwiam hart ducha i niezlomne zasady moralne ktorenie pozwoliły Wam ,europejskim bogaczom,wynająć sobie lektyki niesionej przez te dzieciaczki od miodku z dżungli- pozwoliłoby to ocalić buty nieznacznym kosztem małych zranionych czarnych stop:D
No coz, wiesz jaka jestem, wolalam poswiecic swoje jedyne buty. Dzieki honorowemu zachowaniu zostalismy slawni w okolicy. Nadano nam ksywke “Hej” i ciagle za nami wolano :)
Wiesz, jestem tam teraz bohaterem…
a polowaliscie może na nopleasy? podobno duzo ich wystepuje w okolicy..
że co?