Tasmania

Tasmania to idealne miejsce na chill out i obcowanie z naturą, gdyż większość jej terytorium zajmują parki narodowe. Można tu spotkać diabły tasmańskie (obecnie dziesiątkowane przez wirusowe zapalenie paszczy), ekidny, przespacerować pomiędzy drzewami gigantami i cieszyć się spokojem.

Ogromne wrażenie robi Tama Gordon, ale lepiej nie wspominać o tym miejscowym, bo traktują ją jako zło niekonieczne. Jej budowa doprowadziła ostatecznie do zalania okolicznych lasów, co zaowocowało cmentarzyskiem drzew, widok dość przygnębiający.

Turyści raczej nie wiedzą wiele o wyspie i trafiają tam chyba przez przypadek. Czekając w kolejce do kasy słyszałam jak klientka płacąc zapytała, czy akceptują tam australijskie pieniądze. A szkoda, miejsce to ma wiele do zaoferowania.

Hobart to dobry początek, z najlepszą piekarnią w Australii i Mount Wellington z którego widać zarówno miasto jak i okolice (kiedy wjechałyśmy na górę padało, wiało i było chyba 5 stopni na plusie). Dalej Bruny Island i tysiące małych pingwinów tworzących ścieżki na piasku. Tasman Penisula to miejsce obowiązkowe, chociażby ze względu na Eaglehawk Neck – piekną formację wybrzeża, która przy lekkim odpływie tworzy lustra odbijające niebo. W Launceston zaliczyć należy spacer po Cataract Gorge, by chodząc po pionowych bazaltowych klifach znajduje się ukryty ogród z pawiami. Nietypowym okazuje się Sheffield, miasteczko, które walcząc o turystę udekorowało ściany muralami. Wszystko w maksymalnej odległości 3 godzin jazdy samochodem.

Nie przeszkadzają nawet lodowate noce i obowiązkowa pobudka o 4 nad ranem, by włączyć silnik i ogrzać się przy dmuchawie, noszenie ubrań termalnych i dresów do spania i walczenie, która pierwsza wstanie i wpuści trochę tlenu do vana.

Jedyne co razi to setki potrąconych zwierząt leżących na poboczach dróg.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *